tenira pisze:Ale wytłumaczcie mi jak można - jeśli naprawdę jest nam dobrze z partnerką - spodziewać się, że fascynacja wprowadzona w czyn jest czymś atrakcyjnym? Wytłumaczcie, jak komuś dobremu, ale niezbyt inteligentnemu - czyli prosto. Bo co ma ta nowa osoba? Przecież zwykłe życie, ciało, fizjologia - z grubsza są u każdego takie same. Że owinięte w inne opakowanie? I co z tego?
I co to przy tym znaczy, że kogoś innego w tym czasie kocham? Co to znaczy kocham? Czy to jest emocja skazana na przeminięcie, czy pewna postawa życiowa, czy co? Temat stary jak świat. Ale bez pytań o fundamenty chyba się nie obejdzie przy tym temacie.
Zasadniczo masz rację. Można to sobie tak tłumaczyć ,,na chłopski rozum".
W ostatnim wieku ludzie szukają w związku i miłości metafizyki. Substancje chemiczne wygenerowane przez nasze ciało powodują, że ta miłość realnie taka na początku jest. W zależności od osobowości występują mniejsze, czy większe urojenia typu poczucie pełni, połączenia w które ingeruje przeznaczenie lub siła wyższa, zwolnione tempo jak ona idzie, trema itd. Potem to mija a ludzie mają tendencję sądzić, że to nie było tzw.,,to", że może być coś jeszcze więcej, pełniej, cudowniej i dłużej.
Wszystko zależy od tego co ktoś wcześniej wspomniał- od tego na ile to co mamy z tym człowiekiem z którym kiedyś połączyło zakochanie, jest dla nas ważne, wartościowe. Od tego co w ogóle w życiu ma dla nas mniejszą i większą wartość.
Przykładowo ktoś kto stawia dom i rodzinę bardzo wysoko będzie miał mniejszą tendencję do zmiany w sytuacji, gdy takie fundamenty już sobie z kimś zbudował czyli np. urządził miejsce, ma dzieci lub wzajemnie dogaduje z teściami, gdy w satysfakcjonujący sposób jest częścią ,,plemiennej społeczności" może nie chcieć również jej zawieść a nie tylko partnerki.
Podobnie ktoś kto ogólnie ceni sobie tzw. spokój, nie potrzebuje a wręcz unika stymulacji(gwałtownych emocji). Zakochanie to duży wysiłek energetyczny i taka osoba może od tego wręcz stronić preferując stabilne przywiązanie dłuższego związku.
Podobnie działa wewnętrzne przeświadczenie, że dostatecznie dużo się już przeżyło w tej materii, zaspokoiło ciekawość, zna się to na pamięć. Doświadczenia są w jakiś sposób powtarzalne. Zatem te doświadczenia początku znajomości jako oklepane są mniej interesujące niż rzadsze doświadczenia długiego partnerstwa. Nazywało się to kiedyś ,,wyszumieniem się". Osobie, która niewiele przeżyła w obszarze związków będzie trudno stwierdzić, że ,,z grubsza są u każdego takie same", bo zwyczajnie może jedynie gdybać.
Z własnego doświadczenia sądzę, że dobrze jest wiedzieć czego się chce od życia w związku już na początku relacji. Przed fascynacjami nie da się obronić bo ludzie nie są z natury monogamiczni.Z czasem stabilne, subtelne szczęście z dobrze poznaną osobą, które biologicznie bazuje na oksytocynie, usypia czujność. Dlatego ratować może wewnętrzny rdzeń, który powstaje na starcie znajomości lub nawet przed nią. Oczekiwanie co do tego jakie miejsce w życiu ma mieć ten związek. Jeśli ktoś chce zwyczajnie doświadczyć wzajemnej miłości to jego podświadomość uzna temat za zrealizowany po 2-4 latach związku.
Jeśli ktoś wejdzie w relacje z nastawieniem, że przyda mu się osoba do zaspokajania potrzeb towarzyskich i seksualnych w wolnym czasie to ostatecznie wymiana jednej osoby na drugą nie zrobi różnicy.
Jeśli ktoś z kimś jest bo uległ złudzeniu, że to idealna osoba to po kilku latach będzie wręcz rozczarowany a opowiadanie o moralności tu nie pomoże bo wszystko można sobie zracjonalizować, czyli znaleźć argumenty, że nikogo się nie skrzywdziło lub zweryfikować zasady uznając, że ostatecznie życie z kimś kogo się nie kocha to dla obu większa krzywda.
Są też ludzie, dla których życie ma mniejszy lub większy sens w kooperacji w parze. Wielu ludzi buduje siebie całkowicie samodzielnie, widzą w tym wyzwanie a inni czują, że owszem można wszystko dla siebie tylko po co.Ci drudzy związki cenią generalnie wyżej i więcej dla nich poświęcą.
Jak się spytać ludzi czy chcą jednego związku do końca życia to większość powie, że tak. Jak popatrzeć na owoce działań to prawda wygląda inaczej. To wymaga szczerości ze sobą.
tenira pisze: I czy wobec tego, że takich właśnie sytuacji są tysiące i ludzie się rozstają - to oznacza, że nadzieje na trwały związek są minimalne? Prawie żadne?
Oczywiście, że są minimalne. Przed rozpadami związki chronią właśnie wartości, społeczność, kultura a nawet pieniądze.
W ten weekend przemknął mi na gazeta.pl wywiad z socjolożką w którym zauważa, że sytuacja kobiet na tzw. rynku matrymonialnym w kapitalizmie uległa znacznemu pogorszeniu i dlatego kobiety o wiele intensywniej zabiegają o facetów niż kiedykolwiek wcześniej. Objawem jest np. rzekoma emancypacja seksualna, która w istocie jest więzieniem bycia tzw. seksowną i zadbaną. Generalnie chodzi o to, że kiedyś małżeństwo było dla każdej płci równie cenne. W stanach niższych kobiety pracowały fizycznie na równi z facetami. W wyższych to faceci żyli często z posagu wnoszonego przez żonę i na podstawie układu małżeńskiego kształtowało się jego status społeczny bo mógł się np.,,wżenić" w lepszą lub gorszą rodzinę.To ilustruje tylko zalążek skomplikowanego problemu jakim jest trwałość zawieranych związków.
Kiedyś związki były trwałe bo mocowały ludzi społecznie i finansowo i pod każdym względem a nie dlatego, że ludzie odnajdywali ,,odpowiednią" osobę,,,trzeba ze sobą rozmawiać o uczuciach"( fascynująco musiało to brzmieć w wykonaniu niepiśmiennych chłopów w XIX wieku) , czy wzniecać na nowo pożądanie po x latach. Takie ,,bzdury" wmówił nam dopiero wiek XX.
Jeżeli masz przyjaciół, własny lokal do mieszkania, satysfakcjonującą pracę i Twoja partnerka też to co masz do stracenia odchodząc? Każda osobowość, każde szczęście się kiedyś nudzi. Badania pokazują, że szybciej adaptujemy się do dobrego niż do złego. Moje własne wspomnienia są takie, że kilka miesięcy nieudanego związku potrafiło się za mną ciągnąć kilka lat i wtedy relacja w ogóle urastała do pierwszych pozycji w moim życiu. A te wszystkie lata stabilnego szczęścia wyzwalały we mnie wzmożone zainteresowanie, ale wszystkimi innymi obszarami życia poza związkiem. Mój argument za trwałym związkiem- średnio cenię i dlatego, że nie chce mi się tym zajmować muszę w tym być
Niestety, żeby bycie było trwałe to trzeba mieć co wartościowego stracić i nie wystarczy, że będzie to fascynująca konwersacja, czy seks. Przyzwyczajamy się i wystarczy potem spotkać kogoś kto reaguje inaczej niż stała partnerka i nowy afekt gotowy. Bo ona powiedziała, zrobiła i ja na to tak inaczej, jak nigdy z moją dziewczyną nie było możliwe itd, itp.
Prościej jest niestety tam gdzie łączy np. wymiana ról typu opiekun i osoba chora choć osobowość ewaluuje.Pewnie też tam gdzie są długoterminowe wspólne cele typu kariera jednej osoby, wspólny biznes, wychowanie dzieci choć i to się np. zrealizuje a wtedy coś trzeba dalej.
Jeszcze jedna rzecz mi przychodzi do głowy- mylenie miłości romantycznej z altruizmem. Wielu ludzi chce tą pierwszą widzieć przez empatię, czyli np. nie zrobię tego jej bo ją kocham. To są jednak inne dziedziny. Spełnienie poprzez poświęcenie i dawanie osiąga się w opiece ludźmi w hospicjum, czy opiece nad zwierzętami. Miłość romantyczna jest egoistyczna a nie bezwarunkowa. Dlatego mają znaczenie tak naprawdę tylko nasze uczucia i ich ocena a nie uczucia partnera.