Siostry

Kujonka
Kim była nasza matka?

- Amazonką, Artemis, Ronją - córką zbójnika, ukochaną córką Wielkiej Bogini. Wyła do księżyca z wilkami, polowała na zwierzynę, rozmawiała z ptakami.

- Dlaczego odeszła?

- Ona wciąż w nas jest. To jej serce w tobie bije. Odeszła, żeby rodzić następne dzieci i podrzucać je w wilczych jamach. Gdzieś indziej.

Jak to jest mieć gęste, ciemne włosy, zaczesane po męsku do tyłu? Jak to jest patrzeć sobie prosto w oczy, które prześwietlają świat i uważnie badają każdego, napotkanego człowieka, jak to jest malować wokół tych oczu zdecydowane, zielone linie? Jak się czuje kobieta, która ma śniadą, wilgotną skórę, co błyszczy w słońcu jak kawałek szkła, w kraju bladych twarzy i odwraca się na dźwięk nie swojego, egzotycznego imienia? Iris.

Iris - moja siostra, której nigdy nie miałam. Iris - moja siostra, która potknęła się o wystający krawężnik i wpadła prosto w moje ręce. Iris, której spojrzenie przeszyło mnie jak włócznia aż do splotu słonecznego, i trysnęły łzy. Nie dlatego, że bolało, dlatego, że wreszcie po latach, znalazłam fragment siebie, który idealnie pasował tam, gdzie zawsze wiało. Nie powiedziała „przepraszam”, powiedziała „dziękuję” i pocałowała mnie w policzek, a ja zamarłam, zdumiona jakby mnie w ten policzek uderzyła. Piekło. Od tamtego czasu jesteśmy nierozłączne. Byłyśmy.

Pewnego dnia, gdzieś na początku tej całej historii, jeszcze w fazie wzajemnego obwąchiwania się, poszłyśmy na spacer. Jej głos przez telefon brzmiał obco, dziwacznie. Mówiła tak, jakby nie była pewna czy to nie pomyłka. Ja prawie dukałam. Nie wiedziałam jeszcze, czy chcę zaprzyjaźniać się z kimś poznanym na ulicy. Ale gdzieś, między sylabami, było gorąco. Taki rodzaj gorąca, który jest gładki-kaflowy piec, tak, właśnie tak. Przestrzeń między jedną , a drugą sztywną fałdą, wypełniała dziecięca miękkość-pachnąca, jedwabista skóra na szyi dziecka. Takie to było mikroskopijne, nieśmiałe ale silne, domagało się uwagi.

Nie pamiętam, jaki to był park, nie pamiętam, ile czasu trwał nasz spacer. Czy czas w ogóle płynął?

- Zobacz, jaki dziwny kształt mają te liście? Jakie to drzewo?

- Nie wiem. Miłorząb?

- Skąd tu miłorząb?

- Może komuś wysypały się nasiona z torebki?

- Albo lekarstwa na poprawienie pamięci... (śmiech).

Ten śmiech paraliżował. Był głuchy, studzienny, jakby nie jej, jakby wydobywał się z jakiegoś miedzianego naczynia, w którym zapuszkowała skradzione echo śmiechu i trzymała je pod spódnicą. Wtedy po raz pierwszy musiałam na nią spojrzeć, upewnić się czy to ona wydobywa z siebie tubalny dźwięk. Spojrzeć w te świdrujące czarne główki od szpilek.

-Chyba się mnie nie boisz?

I pokazała mi wytatuowany język.

- Zwariowałaś? - Powiedziałam poirytowanym głosem, drżąc ze strachu. Bo co ja właściwie tam robiłam z tą obcą kobietą, ubraną jak cyganka, w ciuchy z „grzebalni”, pachnącą kadzidłami i bóg wie jeszcze czym, wystawiającą język jak niesforny bachor i gadającą głupoty? Co ja tam robiłam, potykając się o własne nogi, jąkając się, lękając o to, że mnie nie polubi, że ją znudzę, że będę zbyt zwyczajna. Teraz już wiem. Wtedy jeszcze na wszystko było za wcześnie. Teraz - za późno.

To ona musiała mnie oswajać, chociaż to ja ją traktowałam jak zwierzę - dzikie, nieprzewidywalne, chodzące własnymi ścieżkami, mówiące bełkotliwym, skrzeczącym językiem. Potrafiła w jednej chwili, jak pierwszorzędna aktorka na warsztatach, zmienić się z cnotliwej, zahukanej panienki w rubaszną, sypiącą iskrami Heterę. Nagle milkła. Patrzyła się tępo na przejeżdżające ulicą samochody, jak w transie. Zombie. Trwała tak, wydawałoby się godzinami, bez mrugnięcia okiem.

-Iris, Iris, chodźmy już, słyszysz? Na co się patrzysz?

Nie było kogo pytać. Iris błądziła po swoich zarośniętych, nie oznakowanych ścieżkach, szukała, wąchała, słuchała, wewnątrz siebie, w kompletnej ciemności i kopała, kopała, dysząc, wyrzucając na boki podmokłą ziemię, byle głębiej, byle głębiej, w warstwie torfowej trafiała na kamień. Płakała w autobusach. Zalane łzami odbicie w zlanej deszczem szybie, zmartwione twarze przechodniów, którym udało się złapać zapłakaną pasażerkę 503, na gorącym uczynku. Nie czuła dotyku, nie słyszała ciepłych, troskliwych słów, nie budziła się, przełykając swój ból, chowając się w wykopanej jamie, kwiląc bezgłośnie, drżąca, fragile. I to mnie w niej rozczulało. Nie mogłam jej opuścić, chociaż nie prosiła, żebym przy niej czuwała. Ale jak można porzucić kawałek chorej, cierpiącej siebie. To tak, jakby ludzie odcinali sobie głowy w ataku migreny, albo palce przy rozcięciu. Co by z nas zostało po tych amputacjach...

Iris pojawiała się nagle, znikała jeszcze szybciej. Pojawiała się ciałem, znikała duchem, pojawiała się duchem, znikała ciałem. Kiedy była obecna i jednym, i drugim, było jej za dużo. Rozsadzało zamknięte przestrzenie, była widowiskiem, inni - stawali się anonimowymi obserwatorami, adoratorami albo potencjalnymi gwałcicielami. Bo ci, którzy jej nie kochali, chcieli ją zniszczyć. Najpierw opluć, skrzywdzić, wypatroszyć, obciąć język, ogolić głowę, wydłubać oczy, wybić zęby, a potem obcałować, obślinić okrutnie, i porzucić.

Kobiety się jej bały. Reagowały agresją, świadomie ją ignorowały, śmiały się jej za plecami, knuły dziecięce spiski. Iris - głupia, Iris - dziwna, Iris - bez biustu. ”Ene, due, like, fake, Iris maca się z chłopakiem.”

- Zobaczcie, jak ona się dziś wygląda? Ubrała się jak na ruski bazar! Ty to zawsze sobie przyprowadzasz jakichś „oryginalnych” znajomych. Gdzieś ty ją znalazła?

I ona wychodziła, bez słowa, bez ostentacji, bez zbędnego gestu. Tak , jak weszła, z podniesioną głową, z otwartą , ufną twarzą.

- Wiesz, idę stąd. Nie podoba mi się.

Mnie też się przestawało podobać. Coraz mniej podobało mi się tam, gdzie nie podobało się Iris.

Jakiś przypadkowy, daleki znajomy wpadł na pomysł, że jesteśmy siostrami. Śmiałam się z tego żartu, drżąc, a w okolicach podbrzusza robiło mi się nieprzyjemnie - ciężko. Wyglądamy przecież jak pozytyw i negatyw. Ona cała ciemna, lśniąca, wysoka, silna. Ja mała, cherlawa, blada, z matową cerą, z płowymi włosami. Negroidalna mama z adoptowaną córką albinoską.

- Macie te same oczy. Identyczne, po matce czy po ojcu?

Iris z całą swoją chłodną powagą powiedziała:

- Po matce.

- Dlaczego nas rozdzieliła?

- Nie rozdzieliła nas. Ciebie urodziła przed wojną, mnie już w niewoli.

- Powiedziała ci o tym?

- Nie zdążyła.

- Szukałaś mnie? Czy to był przypadek?

- Szukałam przez całe życie. Niełatwo było znaleźć kogoś, kto się wiecznie ukrywa.

- Dlaczego płaczesz?

- Bo wiem, że odejdziesz. Albo, że ja odejdę.

- Nie mów tak.

- Ludzie odchodzą, przecież wiesz. Jesteś dorosła.

Tak byłam dorosła. I wiedziałam o życiu tyle, ile wie przeciętny dorosły człowiek. „W życiu piękne są tylko chwile.” „Nic dwa razy się nie zdarza.” „ Prawdziwa sztuka, to sztuka kompromisów.” „Jutro jest następny dzień.” „Pomyśl dwa razy, zanim powiesz.” „Ludzie przychodzą i odchodzą”. „Możesz liczyć tylko na siebie”. Te dorosłe mądrości brzmiały dla Iris jak wyliczanka, którą recytują dzieci, przebrane za dorosłych i licytują się, przybierając groźne miny. A moja mama powiedziała... nic z tego nie rozumiejąc. Dziwne, że i dla mnie przestały mieć znaczenie? Mój rozsądek przybierał jakiś nieokreślony kształt, jak woskowa wróżba. W zależności od padającego światła, od obrotu w palcach, stawał się raz tym, raz tamtym. Kiedyś dobry dzień był dla mnie dobrym dniem, przynosił spokój, bez oczekiwania, bez wysiłku. Teraz, po Iris... Zabawne, moje życie złamało się w połowie.

”Przed Iris” i „Po Iris”, ta druga połowa wisi i zaraz się urwie.

”Po Iris” ten sam dobry dzień zmieniał się co godzinę, jak w teledysku: biało-czarno, potem kolorowo, ostro, niewyraźnie, ona na nim, on nad nią, śmieją się , a potem on zatrzaskuje przed nią drzwi, tęcza. Teledysk nazywa się „ Sugar and spice” i śpiewał ją popularny, amerykański zespół metalowo-trashowy.

Iris jest cezurą w mojej własnej historii. Jest miejscem, w którym umarłam, narodziłam się na nowo i znów umarłam, tym razem na zawsze. Była moimi skrzydłami, który uniosły mnie bezpiecznie ponad ziemię, bo jej uwierzyłam.

-Wiesz, I Ching mówi, że zmiany idą na lepsze. W tym roku przyciąganie ziemskie jest mniejsze. Tracimy już grunt pod nogami, będziemy bujać...

Tak będziemy już tylko bujać. Może Iris była tylko bujdą. Może ją sobie wymyśliłam, bo było mi źle. Chciałam mieć kogoś, kto by mnie zmienił, kogoś, dla kogo mogłabym się zmienić. Ukochaną przytulanką, której szeptałabym, sepleniąc jak bardzo chcę, albo bardzo nie chcę, kogo lubię a kogo się boję, i zasypiałabym z nosem wciśniętym w brudne, naderwane ucho, czując się bezpieczna. Czułam, że się duszę. Tak, jakbym codziennie ściskała gardło mocno związanym krawatem. Nadgarstki i kostki też były związane, bladły, odpływała krew, zziębnięte koniczyny. Matka wygłaszała swoją kwestię: źle jesz. Ja swoją: ty wciąż o jednym. Wyglądałam jak gałgankowa lalka - rzucona leżałam w jednej pozycji aż ktoś mnie przestawił, usadził, postawił. Miałam ten sam, głupawy wyraz twarzy, nie poruszałam oczami. Potrząśnięta - wyglądałam tak, jakbym się śmiała, a dźwięk wydawał ktoś inny. Jedynym moim autentycznym głosem był niewyraźny, ale stopniowy szmer odpruwającej się szyi. W środku-wata. Iris była magiczną sadzawką, w której zrzuciłam swoją starą, zużytą skórę, jak kameleon. Była źrenicą, w której się przejrzałam. I podobało mi się to, co zobaczyłam w błyszczącym, japońskim wieczku z laki.

- Skąd wiedziałaś, że to ja?

- Bo kiedy na mnie spojrzałaś, poczułam twój wzrok w podeszwach stóp.

- I nie miałaś wątpliwości?

- Jak mogłam mieć, kiedy to ty mnie zawołałaś po imieniu.

- Ja cię nigdy nie wołałam po imieniu.

- Nie? Przypomnij sobie, a ten sen z wiszącymi ogrodami?

I skąd ona mogła wiedzieć takie rzeczy? Czarownica. Wtedy jej się bałam. Bałam się, że wie o mnie więcej niż ja sama, a ja o niej nic. Kim jest? Skąd jest? Jaka jest? Ja nie wiedziałam, o czym śni, dopóki mi o tym nie opowiedziała. Nie wiedziałam, o czym myśli, dopóki mi tego nie zdradziła. I tak, nauczyłam się potem, że niekoniecznie musi to być prawdą.

- To ja, kiedy miałam 5 lat - mówi Iris, wyciągając z portfela pogniecione, wytarte biało-czarne zdjęcie. Naga dziewczynka siedzi w kucki nad wodą: kałużą, rzeczką, stawem? Ma umazaną buzię i ręce i wyciąga je w stronę obiektywu, starając się wyglądać groźnie. Brudna, rozdziawiona buzia krzyczy, potargane włosy jak u czarownicy, w tle czyjaś noga w wojskowym bucie.

- To moja mama, kiedy była mała - mówi Iris, wyciągając z tylnej kieszeni spodni naddarte, biało-czarne zdjęcie. Kilkuletnia golaska pochyla się w kucki nad wodnym oczkiem: kałuża, balia, staw? Wyciąga brudne rączki do aparatu. Straszy. Pozlepiane strąki sterczą jak u zwierzątka. Czyjaś noga popycha ją od tyłu w kierunku bajorka.

- Wiesz, chciałabym wiedzieć, kto to jest - Iris pochyla się nad starym obrazkiem w kolorze sepii. Małe, umorusane dziecko bawi się nad rzeką albo rozlewiskiem, wymachując czarnymi łapkami. Szczerzy zęby, jakby było psem, patrząc ze złością na właściciela wielkiego buciora, który za chwilę odciśnie swój ślad na policzku dziecka.- I kto je zrobił...



Mamy z Iris cztery wspólne zdjęcia, z automatu. A właściwie trzy, bo ostanie jest czarnym prostokątem. W ostatniej chwili przepaliła się żarówka. Iris siedzi mi na kolanach, chociaż jest ode mnie większa. Obejmuje mnie za szyje, jak małe dziecko, robi miny. Na jednym zupełnie zasłania mi twarz, a ja podnoszę ręce do góry, łapiąc równowagę. Iris - bogini o dwóch parach rąk. Wieloramienna, wielopalczasta, Iris - buchająca ogniem, Iris, która sprowadza ciemność. Kali, dobijająca swoją nieziemską stopą boga Wisznu, w ziemię. W prawej ręce kawałek mięsa, jeszcze żywy, w agonalnych podskokach, broczy krwią - serce.

To wtedy namówiła mnie na wizytę u wróżki. Pomyślałam, że może być zabawnie: ciemny, zagracony duszny pokój, kryształowa kula, czarny kot, talia śmierdzących, pomarszczonych kart. Wchodzę do niej przez popularne okręgi z dymu. Twarz jak u starego, plemiennego wodza, pionowe wąwozy, poziome rysy na czole. Twarz, która jest zegarem, dwie równoległe wskazówki tykają nieskładnie, pokryte pierwszymi oznakami katarakty. Fusy, karty, ludzkie życiorysy i to co ma być, przede wszystkim to, co będzie, zaciągnęło nad jej spojówkami mleczną mgłę, jak płaszcz wędrowca. Kot mruczy z nudów, liże swoje białe skarpetki a ona zaczyna opowiadać, chrypliwym głosem starej kurwy, oszczędna w słowach o tym, że już niedługo spotkam fajnego faceta, pokochamy się szaleńczą miłością, zrobi mi dziecko i weźmiemy ślub.

- Chodź, zaprowadzę cię do wróżki. Opowie ci twoją historię.

- Ale ja wszystko o sobie wiem. Po co?

- Nic o sobie nie wiesz. Ja wiem tylko trochę. Ona wie więcej.

Może ze strachu, może z ciekawości i pewnie dlatego, żeby jej nie zawieść, poszłam.

Tramwaj pachniał ludzkim, porannym oddechem, gotowanym mlekiem i wędliną. Nie było jeszcze tłoku, tylko parę osób stało, reszta przysypiała, odbijając się głową od okien, uczniowie przeglądali notatki, zeszyty, ten z dworca rozpoczynał swój rytualny, żebraczy obchód. ”Proszę Pani, jestem głodny, może mnie dać parę groszy.” Wzruszył ramionami na moją bułkę. Była świeża, kupiłam jeszcze ciepłą w piekarni, pod domem. Co za chuj. Iris siedziała na miejscu dla kierowcy, udając, że prowadzi tramwaj i na każdym przystanku, zaciskała palce na nosie i głośno recytowała nazwy przystanków. „Uwaga, drzwi otwierają się, przystanek: Chrystus upada po raz pierwszy, drzwi zamykają się.” „ Uwaga, drzwi otwierają się, Szymon pomaga nieść Chrystusowi krzyż, drzwi zamykają się.” I tak, aż do samej Golgoty - na przystanku Dworzec Centralny, wypadłyśmy z tramwaju, odbijając się od obelg oburzonych pasażerów. „żadnego szacunku dla świętości! Kto to takie wychował! Niech je piekło...! Pani, one już dawno się w piekle smażą.” Iris na pożegnanie odtańczyła poczerwieniałej publiczności Voodoo-dance, wijąc się, posykując, podciągając spódnice i rozchylając uda. Lump, który nurkował w koszu w poszukiwaniu lunchu, oparł się o słup ogłoszeniowy i stał, jak zaczarowany. Razem biliśmy brawo. On się zakochał, mnie było wstyd. Parę pięter w dół, szczurzyca rodziła małe.

Wróżka mieszkała w jednej z wiekowych, ale odremontowanych kamienic na Wspólnej. Po dwóch stronach bramy wjazdowej, jak Westalki, stały dwie dziwki. Młode, ale zniszczone, jedna w czarnej, druga w rudej peruce. Rozmawiały, krzykliwie, gestykulując, podniecone (to chyba był jeden z niewielu razy, kiedy im się to udało).

„...i wiesz, on normalnie podjechał, jak klient, nie?” „no wiem, ja go widziałam już tu ze dwa razy przedtem.” „Anka też go znała, mówiła, że już mu raz robiła laskę i że dobrze zapłacił, nawet za dużo”, „no i co mu odbiło?”, „nie wiem, no, może się zakochał, był zazdrosny, wiesz...” - głosy odbijały się echem, niknąc, w miarę jak przechodziłyśmy tunelem na studzienne podwórko. Wróżka miała mieszkanie na strychu. Trzeba było się wspiąć po krętych schodach z ładną, drewnianą balustradą. Krok, po kroku, pod górę , myślałam już o tym, jak będę po niej zjeżdżać. Na drugim piętrze na wycieraczce spał skulony pies, pewnie nabroił albo bezdomny. Wycieraczka była duża, czysta, pluszowa, obok kaloryfer. Mądry kundel znalazł najcieplejsze miejsce. Iris milczała przez cały czas. Chyba wyczerpała ją ta jazda. Ona tak funkcjonowała: najpierw zapłonąć, później szybko zgasnąć albo tlić się niewyraźnie. Nie chciałam, żeby mówiła, byłam na nią zła: za te wybryki, za to, że mnie tu ciągnie, za Dworzec Centralny o świcie, kiedy budzą się wszyscy goście tego największego, najlepszego z warszawskich hoteli, za te kurwy przed bramą.

- Wejdźcie - drzwi były szeroko otwarte, z mieszkania biła jasność. Myślałam, że Iris ma do załatwienia jeszcze jakąś sprawę, o której mi nie mówiła, że to nie tu.

- To tu - wyszeptała Iris, z niezwykłą dla siebie pokorą.

Zdążyłam tylko popatrzeć na nią niepewnie...

Kobieta, nie - kobieta, mężczyzna, anioł, Bóg? Człowiek, piękny człowiek, wysoki, smukły, o alabastrowej skórze, jak marmurowy posąg, chłodny. Człowiek, którego oczy głaszczą, stapiają, rozsupłują. Dotyka Cię tymi oczami jak zaklęciem: odtąd wszystko będzie nieskończenie dobre, spokojne, harmonijne. Usuwam kolec, który sprawiał Ci ból. Człowiek idealny, taki pewnie miał być, na obraz i podobieństwo, ale nie wyszło, a może z bogiem było coś nie tak... To jednak kobieta, widzę zarys piersi pod czarnym niby-kimonem. Coś takiego noszą nauczyciele Zen. Jest łysa, przez cienką skórę przebija meszek ciemnych włosów. Bez wieku, bez seksualności, z ogromną siłą. Czuję, jak drętwieje mi ciało, już siebie nie czuję.

- Wejdźcie - Uśmiecha się - to już o wiele za dużo.

Strych to jedno wielkie pomieszczenie, prawie puste. Jasne ściany, drewniana podłoga, świetliki w pochylonym dachu. Szukam wzrokiem jakiegoś punktu odniesienia, jakiegoś śladu zwykłego, codziennego życia, ludzkiego bałaganu: porzuconego swetra, kubka o herbacie, zmiętego papierka. Nie ma nic. Nie ma nawet zapachu. Są tylko niewinne, nie - ludzkie poduszki, pod ścianą materac. Siadamy na poduszkach, w kręgu, twarzą do siebie. Czuję rosnącą falę paniki, wali mi serce, chce uciec, ale jakaś niezwykła siła siada mi ciężko na klatce piersiowej, na nogach, trzyma mnie przyszpiloną do ziemi. Nie mogę wydobyć głosu, krzyk rozsadza mi gardło, poleją się łzy, poleje się mocz. Zsikam się tu, na tę czystą podłogę, naleję do tej cholernej, magicznej poduszki. Będę wolna, będzie wolno mi wyjść, będę musiała. „I co Iris, ty byś się na to nie odważyła, prawda? Dla ciebie to ona jest święta, to ona nosi krzyż!.”

- Napijmy się herbaty - mówi ten kobiecy posąg Buddy. - Nie bój się, nie zrobię nic, na co nie masz ochoty, ale to może boleć. Mówią oczy psa z Neverending Story. Dotyka mojego ramienia a ja czuję, że nie mam innego wyjścia niż doczołgać się resztkami sił do tego materaca i zasnąć.

Ale sen nie przychodzi. Łapią mnie dreszcze. Ciało zaczyna płonąć, twarz mi drętwieje pod zimnymi kroplami potu. Na plecach, jedna po drugiej, rzeźbią głębokie bruzdy, tak jakby ktoś wyrzynał mi wzór chłodnym ostrzem. Chcę wstać, zjechać po tej krętej poręczy, wybiec na powietrze, krzyczeć o pomoc. Wiem, że mój wysiłek idzie na marne. Walka toczy się wewnątrz, tam po drugiej stronie skóry pozostała jedynie gładka, martwa tafla. Tutaj zbliżam się do wrzenia, narządy zamieniają się miejscami, serce kurczy się i rozwiera w przeraźliwym tańcu. Tam krew stygnie. Powieki zapadły się ciężko, jak żeliwne klapy, gałki oczne odbijają się o ich powierzchnię - bilardowe kule. Jak bumerang powraca dobrze mi znany sen. Płynę statkiem, na najniższym pokładzie, zaczynamy tonąć. Stoję przy szczelnym, okrągłym oknie, żegnam się z ostatnimi promieniami słońca, woda wypełnia najpierw dno, potem połowę a w końcu całe okienko. W ciemności opadam z sił, kucam pod ścianą i czekam na moment, w którym zacznę obgryzać paznokcie w poszukiwaniu tlenu. Nie chcę tak umierać, tak powoli, tak boleśnie. Czy Iris tam jest? Czy pozwala na to tak po prostu? Czy mogę jej zawierzyć? A może ukartowała to wszystko od samego początku. Jest morderczynią, wyrachowaną szaloną Kali. Wybrała sobie ofiarę, wprowadziła w trans, a teraz wpija się paznokciami pod moją lewą piersią, odrywa płaty skóry z mięśniami, przecież widzę jak wszystko ocieka krwią. Boże, jak to boli, ta zdrada, jak boli. Czy stoi tam w tym czystym, pustym pokoju i przerzuca moje serce z ręki do ręki? Czy odprawiają z mniszką sataniczne obrzędy, wyrywają kawałki surowego ciała i karmią się nawzajem, tarzając w krwawej kałuży na podłodze. Nie widzę już nic. Bez serca, jak mogę zobaczyć. Nie wiem nawet, czy statek poszedł na dno. Słyszę tylko czyjś głęboki, rytmiczny oddech, raz dwa, raz dwa, raz dwa, podobnie jak wtedy, kiedy zdarzało mi się medytować.

Cisza. Czekam. Przepływa przeze mnie rzeka. Chłodny, rwący strumień. Czuję śliskie ciała rybek pomiędzy żebrami, przesuwają się, muskając je ogonem albo płetwą. Gdzieś, w okolicach kręgosłupa leżą kamienie, płaskie, krągłe, omszałe. Rzeka nie przepływa przeze mnie. Ja jestem rzeką. Chcę, żeby już tak zostało, jeżeli nie mogę wrócić, to chcę pozostać. Nie zniosę kolejnej zmiany. Wchodzą we mnie czyjeś nogi, silne, umięśnione, stoją pewnie i nagle czuję ukłucie w gardle. Pomiędzy zębami-obślizgły, gumowy wijący się walec robaka, a potem tak, jakby ktoś wyciągał mnie na haku do góry. Miotam się pełna strachu, próbując się uwolnić, macham energicznie ogonem, próbuję wypluć wędkę. Jeżeli mi się nie uda, to co, to znaczy koniec? Wyląduję w kuble, i będę tam gnić, a potem mnie obrobią i podadzą w papilotach?

Tuż nad powierzchnią wody zastygam w bezruchu, może pomyśli, że już jestem martwa, może będę marną zdobyczą i wrzuci mnie z powrotem. Ląduję w jego mokrej, wielkiej dłoni. Chyba jestem piękna, przygląda się mi uważnie, z zachwytem, głaszcze moje łuski, zamykając mi skrzela. Ostatnie parę wdechów, to jednak piękna śmierć - takie pełne podziwu spojrzenie, oglądam się w jego tęczówce, chcę zobaczyć póki mogę, jaką jestem rybą. I widzę tęczowy, błyszczący kształt elipsy, która zmienia barwy w zależności od padania światła. Jaka piękna, niespotykana ryba z rozczapierzonym wachlarzem zamiast ogona. Wrzucę ją z powrotem, i tak nie nadaje się do jedzenia. Zanurzam rękę w zimnej wodzie, i oddaję rzece jej skarb. Siadam pod drzewem, opieram głowę o pień, czuję krystaliczne, ostre górskie powietrze. Zawijam spodnie jeszcze wyżej i drapię się po mokrych , owłosionych łydkach. Z kieszeni na piersi wyjmuję fajkę. Moja pierś jest płaska, twarda. Muszę dotknąć krocza. Dotykam krocza. Sprawia mi to przyjemność. Mój penis twardnieje, ale ręka wraca do fajki. Widocznie w tej chwili mam bardziej ochotę na słodko - gorzki dym. Z każdym wdechem wydłużają się mięśnie, ciało osiada głębiej, relaksuje. Wyciągam nogi, patrzę na jasne dno rzeki - jak trwa, pomimo rwącego strumienia, jak obejmuje niezmiennie niesforną wodę, która chce się uwolnić z uścisku, jak śledzi jej bieg. Mówi : „widzę cię”. A ja widzę coraz mniej, dym jak mgła zasnuwa mi obraz, już nic nie czuję. Czyżby czas na odpoczynek, a może znów na próbę bólu, piekielne ognie, przerażające, bezlitosne boginie. Czy to się kiedyś skończy...

Nie, nie skończy „mi Fuego”. Czuję rozkoszny ogień w miednicy, cała drży jak muszla, w którą dmą egzotyczni rybacy. Słyszę rytmiczne klaskanie i gardłowe zawodzenie. „Aiii, dolo, dlorosa”- pełna cierpienia, zaczynam od małych kroków, uderzając rękami o biodra, te hipnotyczne biodra, cielesne i pożądające, biodra, które odmierzają czas precyzyjnie, jak klepsydra i wynoszą na świat dzieci. ”mi duele, mi duele”, boli mnie świat i tęsknie za krajem, którego nigdy nie miałam. Nie mam nic oprócz tego tańca, tego ognia i tej muzyki. Zatracam się w tej spirali dźwięku pomiędzy płaczem gitary, urodziłam się po to, by kochać, po to, by tęsknić, po to, żeby mnie kochano. Te piersi, te włosy składam w ofierze. Zostawcie mi tylko bose stopy i serce, a zatańczę wam do każdej muzyki. Zabierzcie dzień, zostawcie ten kawałek nocy do świtu, a nauczę was, czym jest życie. Zostawcie mi tylko ten wielki brzuch, a odjadę, zniknę jak kończąca się melodia, i będę powracać tylko we wspomnieniach. Nazywają mnie „Negra”, ta czarnucha, bezimienna. Ta, co jak wiejski kundel, przychodzi, kiedy chce, łasi się, zjada resztki, nagle znika, żeby powrócić z nadgryzionym uchem i paroma ranami na boku, jeszcze chudsza, jeszcze bardziej harda. Żadna suka nie tańczy tak jak ona - „Negra Marvillosa”, nasza cudowna czarnucha. „No tengo lugar, no tengo patria” - posłuchaj, jak śpiewa moja kochanka, siostra, córka, matka.

Negra do złudzenia przypomina Iris. Te samo spojrzenie, które spala, te same piersi, które każą na siebie patrzeć, to samo łono, które powraca pełne w pół-obrocie, cyklicznie, jak księżyc. Ale są przecież moje - to spojrzenie, ten taniec, ta pełnia, ta siła. Czy Iris jest lustrem, w którym ja - bezkształtna, bez – cielesna odnajduje swojej/jej odbicie, czy Iris jest mną, a ja nią, czy kiedyś byłyśmy jednym i tym samym? Czy w naszych żyłach płynie ta sama krew, która teraz płynie wąską strużką między nogami Negry, i zostawia małe dołki w kurzącym się piasku pomiędzy roztańczonymi stopami, nawet nie zauważyła... Ten obraz nie chce się rozmazać, przyblednąć, skończyć, wypalić. Grzeje mocno buchającym płomieniem, spływa po kręgosłupie mocnym, kobiecym, namiętnym głosem, zostawiając ślady tęsknoty pomiędzy kręgami. Płoną mi policzki, chcę kochać się z każdym, kto ze mną zatańczy i tańczyć dalej, kochając się, krzyczeć niezrozumiałe słowa, bo nie wiem, co to wszystko ma oznaczać, tylko czuję. Czuję, a nie potrafię wskazać, zamknąć, nazwać. Iris, proszę pojaw się w tej zjawie, albo obudź mnie, bo bez ciebie nie zaznam spokoju. Albo tak, powiedz mi, że i ty nie rozumiesz, nie wiesz, nie potrafisz, i odejdźmy już stąd. Zostawmy to miejsce, dzikie, bałwochwalcze, niepojęte miejsce, w którym czuję tylko pożądanie i czuję, w lędźwiach, że wiem, kim jestem i wiem, czego pragnę, ale ujeżdżam to pragnienie, jak dzikiego konia, zamiast dać mu się porwać, ponieść, i dojechać na jego nieokiełznanym grzbiecie tam, gdzie przez cały czas chciałam dojechać. Jestem zmęczona. Jeżeli mogę, chciałabym wrócić do świata żywych. Czy one tam słyszą moje myśli. Będę powtarzać jej imię, jak mantrę, może usłyszy. Iris, Iris, Iris, Iris... Obraz tańczącej kobiety, spala się w płomieniach jak zdjęcie, które wrzucono do ogniska. Nabieram przyspieszenia, jakbym jechała super szybkim japońskim pociągiem. Tyle, że to nie obskurne ściany podziemnych korytarzy, ani migające pocztówki krajobrazu za oknem, tylko ludzkie wnętrzności... Na ściankach jelit wiszą poprzyczepiane do siebie kawałki niestrawionego jedzenia, gnijące resztki, kał. Boże, jaki potworny smród. Tego, chyba nie wytrzymam. Nie wiem, którą stroną wyjdę, i to jest najzabawniejsze. Zaczynam się śmiać, a masy złogów wokół mnie zaczynają się niebezpiecznie poruszać, czuję jak ciało, w którym jestem zaczyna unosić się w górę, i w dół , szybko rytmicznie - chyba biegnie. Oho, już wiem, którędy wyjdę. Wypadam do odrapanej , cuchnącej kloaki i uderzam jakąś istotną częścią tego czegoś, czym jestem w muszlę klozetową, tracąc przytomność. Budzę się pod strumieniem wody, która uderza we mnie biczem wody raz, po raz – jestem złotą obrączką, złotą obrączką, którą młoda kobieta, właścicielka ręki, z gorliwością czyści i poleruje. Kobieta ma rozmazany makijaż, czerwone, zapłakane oczy , jej warga krwawi. Schyla się nade mną i zostawia ślady krwi na mojej chłodnej, gładkiej powierzchni. Jaka jestem cenna, otulam się wokół jej palca, i trafiam dokładnie w zagłębienie, które pasuje jak ulał. I nagle ta ręka, cieplejsza już i wilgotna, dotyka czegoś równie ciepłego i miękkiego, kobiecego, jędrnego pośladka. Jest śliski, pachnie masłem kokosowym, a ręka wykonuje taki ruch, jakby ugniatała ciasto. Ręka wędruje w górę, wzdłuż żlebu kręgosłupa, zagarniając pod obrączkę warstwę kremu, znów zaczynam się dusić, mam usta pełne czegoś, co ma konsystencję mleczka do ciała, a pachnie niesamowicie podniecająco. Leżę na kobiecym brzuchu, który podnosi mnie, opuszcza, usypiając łagodnie. Ogarnia mnie niezwykły spokój. Tak, teraz wiem, że to już koniec, że to właśnie tu miałam dojechać na dzikim zwierzęciu, przez te wstrząsające metamorfozy i wizje, miałam dopłynąć rzeką właśnie tu. Nie muszę patrzeć na jej twarz, wystarczy, że czuję jej zapach. Przesuwa ręką po moich włosach, pieszcząc bezwiednie tył szyi, mruczy coś, czego nie dosłyszę, ale wiem, co mówi. „Chcę jeszcze, jeszcze cię całej nie zjadłam” i oddaję się jej, bo wiem, że ma racje, ja też jeszcze mam dla niej mnóstwo miejsca, chociaż zaczyna mi się już przelewać, wylewać ustami. Iris, Iris, Iris - chcę znów zacząć od twojej pełnej piersi.



Obudził mnie powiew świeżego powietrza. Leżałam w przeciągu, okno szeroko otwarte. Poruszałam się powoli, ciało odrętwiałe, rozpalona głowa, sucho w ustach. Na podłodze, koło łóżka leżał mój płaszcz, sweter, buty rzucone w kącie, obok szklanka wody, którą wypiłam haustem. Poczułam zapach jedzenia i ciepło bijące z drugiej strony mieszkania. Śmiech Iris stereofonicznie grał z niskim głosem mniszki. Drżałam. Nie wiem, czy z zimna, czy ze strachu, że za chwilę będę musiała się z nimi skonfrontować. Ten układ na pewno nie był równy. Miałam przeczucie, że one wiedzą o wszystkim, wiedzą, co się ze mną działo, gdzie byłam, kim byłam, co robiłam. Ubrałam się jak najszybciej i najciszej. Żeby nie narobić hałasu, wzięłam buty w rękę i wyślizgnęłam się z mieszkania. Drzwi były przez ten cały czas otwarte? Dlaczego nie wyszłam wcześniej? Kręciło mi się w głowie, czułam się osłabiona, ale nie dałam rady zjechać po poręczy, tak, jak sobie obiecałam, chociaż byłoby najszybciej. Zbiegłam w dół, kreśląc szybkie okrążenia na piętrach. Na samym dole zmroził mnie donośny krzyk Iris:

„ Cholera, zgłupiałaś? Wracaj, obiad na stole, twoje ulubione naleśniki ze szpinakiem!.” Zadarłam głowę, i chociaż było zbyt ciemno, żebym mogła zobaczyć jej twarz, to dokładnie wiem, jaką miała minę - najedzonego, zadowolonego kota, który wrócił do domu po udanych, nocnych łowach. Odwróciłam się i zaczynam wolno wspinać się po schodach, tak jakbym zdobywała szczyt, gdzieś w bardzo wysokich górach, a powietrze było mocno rozrzedzone. Na plecach ogromny, niewidzialny ciężar. Bałam się spojrzeć jej w oczy, bałam się znaleźć w nich potwierdzenie tego, że wie, że wie zbyt dobrze. Jak nieposłuszny pies, stanęłam przed nią ze spuszczoną głową i zacisnęłam pięści tak, że paznokcie wżynały mi się w skórę. Nienawidziłam siebie za tę bezsilność, za to poddanie, za brak konsekwencji. Ale przecież jestem konsekwentna, konsekwentnie daję się mojej panci prowadzić na smyczy.

„Nie bój się” powiedziała łagodnie. „Musisz być wyczerpana, ja spałam jak zabita przez parę godzin po takim seansie”. Udałam, że nie robi to na mnie żadnego wrażenia:

” Tak, trochę meczące.”

„Chodź, usiądź z nami, zjedz póki jest ciepłe. Odprowadzę cię potem do domu.”

„Dobrze” podniosłam oczy lękliwie, ale ona w tym samym momencie odwróciła się plecami i weszła do mieszkania. Miała związane włosy, jej ogon lśnił, jak... Jak u tego konia, które jeszcze niedawno ujeżdżałam.

Stół był pięknie nakryty. Karmazynowy obrus, czarne talerze, białe tulipany w wazonie. Przy każdym nakryciu – chińskie ciasteczko, z parujących waz wydobywał się przyjemny, neutralny zapach ciasta. Mniszka wyglądała już bardziej ludzko, jej świętość roztopiła się w kuchennym cieple. Miała rumieńce na twarzy, rozpiętą czarną koszulę, uśmiechała się bez przerwy i chodziła tanecznym krokiem po kuchni, sprawiając wrażenie szczęśliwej i rozbawionej.

„ Siadajcie, siadajcie”- zachęcała wesoło. „Na co macie ochotę, czerwone czy białe?”

„ Ja poproszę czerwone” powiedziała Iris, otwierając butelkę.

„ Ja chyba dziękuję...” wyjąkałam niepewnie. Bałam się, że jak zacznę, urżnę się w trupa.

„ Napij się odrobinę, należy ci się.” - zachęcała Iris, a potem dodała enigmatycznie, obejmując mniszkę w pasie - „Nam też , prawda?”

„ Wam się należy” – zapytałam za szybko, za głośno, zbyt agresywnie. Zaraz tego pożałowałam. Zapadła chwila ciszy. Do kuchni szybko wlały się znajome dźwięki, które mogły za chwilę sprowokować mój wybuch. Nie znałam tego stanu, nie mogłam niczego przewidzieć, ale czułam się jak bomba na chwilę przed eksplozją. Jeszcze ta muzyka.” Otwieram drzwi, to jesteś ty, w półmroku ciągle drżysz, gorące usta, gorące dłonie... falujesz w rytmie zmierzchu, przeciągasz się jak kot. Whose that lipstick on the glass, whose that lipstick?”. Czy to już obłęd? Musiałam się uspokoić, skupić na czymś albo starać się zapomnieć, nie mogłam robić i jednego i drugiego, nie mogłam się rozpraszać, miałam tak niewiele energii. Toczyła się we mnie jakaś karykaturalna, potworna walka, paranoja była moja. Wydawało mi się, że od wejścia tutaj, cały czas ktoś mnie gwałcił, robiłam wszystko wbrew sobie, a jednocześnie nie potrafiłam powiedzieć „nie”. Czułam się, jakbym stała na progu jakiejś wielkiej tajemnicy, której nigdy nie poznałabym sama z siebie, za dużo strachu i asekuracji. Iris zjawiła się właśnie po to, żeby mi ją objawić. Ale to mnie przerażało i przerastało, a jednocześnie było tak pociągające, tak podniecające. Miało smak grzechu. Wiedziałam, że nie powinnam, ale ciekawość była ode mnie silniejsza i nie spoczęłam, dopóki jej nie zaspokoiłam. Brnęłam dalej, aż do samego końca.

Na stole wylądowała piękna miska, z orzecha kokosowego, z zielona sałatą. Na chwilę „odpłynęłam”. Miałam halucynacje. Czułam się, jakbym znowu straciła przytomność i cofnęła się do moich wizji z materaca. Czyjeś ręce, całe w srebrnych bransoletkach podały mi kokos, w którym wydrążono dziurę. Upiłam trochę, mleko miało delikatny, egzotyczny smak, więc zaczęłam pić łapczywie, tak że wylewało mi się na szyję i spłynęło lepką strużką za dekolt. Te same ręce zaczęły wycierać mi usta. Usłyszałam śmiech, przywarłam ustami do tych śmiejących się kokosowych ust.

„...nie, nie było sensu, żebym tam szła. Wiesz, co oni myślą o takich jak ja.”- usłyszałam glos Iris.

„ Może jednak powinnaś się przełamać” powiedziała Mniszka.

„ Na wszystko jest czas.” „Smakuje ci?” to było pytanie do mnie.

„Mhmmm..” powiedziały moje usta zanim zdążyłam poczuć, że mam kawałek naleśnika w buzi i jeszcze jednego na talerzu, obok sałaty. Wino w kieliszku było do połowy wypite. Dopiłam duszkiem i poprosiłam o jeszcze.

Jakąś resztką sił i energii, chciałam zburzyć tę farsę przy stole. Ściągnąć obrus, rzucić paroma kurwami, uderzyć Iris w twarz, na odlew. „A teraz słuchajcie mnie, suki! Skończyła się zabawa. Albo powiecie mi, o co w tym, kurwa, chodzi, albo pozagryzam was na śmierć, rozszarpię do mięsa.” Tak, zdecydowanie brakowało mi tam mężczyzny, albo jakiejś męskiej symboliki, potrzebowałam dużego, zdrowego kutasa, albo miecza, żeby pokazać im, że nie jestem bezwolną krową, którą mogą manipulować do woli, w swoje chore gierki. Wzięłam do ręki butelkę i powoli, z namaszczeniem nalałam sobie kolejny kieliszek. Postawiłam ją na krześle, pomiędzy kolanami, i obracałam nią, jak kołem garncarskim, ocierając sobie uda. Jej chłód trochę mnie pacyfikował. Chyba wino zaczynało działać, bo odzyskałam mowę.

„Pyszne naleśniki. Kto robił?” wymawianie spółgłosek było trudniejsze niż myślałam.

Iris, trochę zaskoczona, jakby zapomniała, jak brzmi mój głos podniosła głowę w moim kierunku: „ Maria. Ja robiłam sałatkę. Masz ochotę na deser?”.

„Ach, Maria. Bardzo dziękuję, Mario. Chciałam Ci podziękować również za tę hipnozę, czy jak tam to nazwiesz. Czy mogę teraz zapłacić? Iris, mogłabyś mi zamówić taksówkę?” poszło łatwiej niż myślałam. Iris położyła mi rękę na ramieniu i powiedziała spokojnym głosem: „Dobrze, zaraz zamówię, odwiozę cię.” Nie protestowałam. Maria odstawiła kieliszek, złożyła razem dłonie i powiedziała, przeszywając mnie tym swoim świątobliwym spojrzeniem: „Powinnaś dokończyć ten seans. Coś cię powstrzymało, czego się przestraszyłaś.”

„Wiesz, Mario, dziękuję ci za wszystko.” Starałam się brzmieć trzeźwo i poważnie. „Ale ja nie wzięłam tego zbyt serio. To było ciekawe doświadczenie, to wszystko.”

„ Na twoim miejscu nie bagatelizowałabym. Akurat w twoim przypadku to, co widziałaś i gdzie byłaś ma ogromne znaczenie. Nie każdy tego doświadcza.”

„A co widziałam? Gdzie byłam?” no, skąd we mnie ta odwaga, nowa jakość albo dobre wino?

Mniszka osunęła się na oparcie krzesła, spojrzała smutno najpierw na mnie, potem na Iris, która jakby zawstydzona patrzyła w podłogę. "Ty wiesz najlepiej. Ani ja, ani Iris tego nie wiemy, jeżeli cię to uspokoi.”

Poczułam ulgę, ale nie mogłam się do niej przyznać. „ To nie ma znaczenia, naprawdę.” Maria uśmiechnęła się blado, wstała od stołu i zaczęła sprzątać. Zapakowała dwa kawałki ciasta w przeźroczystą folię i podała mi: „Weź , na drogę. Możesz się obudzić w nocy głodna.”

„Dziękuję, ale mam wrażenie, że będę spała jak dziecko.” Starałam się powiedzieć to uprzejmie, ale wyszło arogancko. Iris podała mi kurtkę i torbę, sama była już ubrana. „Nie musisz mnie odwozić, dam sobie radę.” Powiedziałam do niej.

„Nie muszę” spojrzała na mnie troskliwie, „ale chcę”, a potem dodała już zwyczajnie.” Zostanę u ciebie, nie będę jeździć po mieście w tę i z powrotem. Sama jestem zmęczona, dobrze?” Skinęłam głową. Tak samo pożegnałam się z Marią. Zaczęłam schodzić po schodach, i doszłam do parteru, kiedy usłyszałam jak Iris zbiega po schodach, a drzwi się zamykają głuchym tąpnięciem, jak krypta.

Na dworze zmierzchało. Zaczęła się godzina szczytu dla dziwek z okolic Poznańskiej. Taksówka czekała, burcząc zapyziałym silnikiem. Czułam się bardzo słaba. Haust powietrza mnie nie orzeźwił, głowę miałam ciężką i nie protestowałam, kiedy Iris wzięła mnie pod rękę i dosłownie włożyła do samochodu. Usiadła z przodu, powierzyłam jej bezpieczne dotarcie do domu i rozłożyłam na tylnym siedzeniu. Taksówkarz, którego twarzy nawet nie zauważyłam, słuchał radia klasyka, potem Iris powiedziała mi, że to była kobieta. Kobieta? Radio klasyka? Taksówka? Podobno nie ma zbiegów okoliczności. Na falach Schuberta popłynęłam już zupełnie, odjechałam żółtą podwodną łodzią w nieznane lądy. Miałam dokończyć wizję, wbrew własnej woli.

Zobaczyłam głowę dziecka przeciskającą się przez wąski otwór, który był nabrzmiały i krwawił. Dziecko było sine, pomarszczone, umazane porodową wydzieliną. Wynurzało się bezgłośnie, a kiedy zostało wyplute już całe, cichutko zakwiliło. Pochwa zacisnęła się, rozluźniła kilkakrotnie, pozostawiając w końcu rozchylone usta, w niemej radości i zdziwieniu. Kobiece dłonie przecięły pępowinę i położono dziecko od razu na brzuchu matki. To była dziewczynka, śliczna, drobna, z jasnymi ustami, które zdawały się wypowiadać jakieś słowa, układając je w różne konfiguracje. „O, będzie z niej gaduła” - powiedział lekarz. „Raczej śpiewaczka” - usłyszałam swój głos, „jej mama kocha muzykę, prawda mama?”, drżącymi dłońmi odgarniałam z twarzy Iris mokre włosy. Była blada, spocona. Chyba nie różniła się niczym od milionów matek, które rodziły przed nią, i które będą rodziły po niej. Dokonała największego wysiłku w swoim życiu. Jej ciało leżało bezwładnie, jeszcze rozedrgane, cieszące się już odpoczynkiem, ale odczuwające coraz wyraźniej ból: ból rozcięcia, parcia, przeciskania się ludzkiego ciała przez niewielką szczelinę jej ciała. Starała się kontrolować oddech, który był zbyt szybki dla dziewczynki leżącej na jej brzuchu. Chciała nadać mu rytm kołyski - bezpieczny, wahadłowy, leniwy, co oznaczało mobilizację energii. Skąd ją brała? Nie wiem. Dziecko zabrano do sali dla noworodków. Iris dała mi znak, żebym podeszła bliżej i wyszeptała: „ Zrobiłam to.” Opadła ciężko głową i poprosiła położną, żeby pomogła jej się umyć. Zostawiłam ją, żeby mogła się przespać i przykleiłam do szyby oddzielającą pokój dla matek od sali dla noworodków. Patrzyłam na rzędy białych zawiniątek. Jak oddychają, ja robią pierwsze, niezgrabne ruchy, jak zamieniają swoje ciała w krzyk, który wyrywa matki ze snu. Różyczka miała niezwykły wyraz twarzy, tak jakby się uśmiechała. Nachuchałam na szybie ciche „kocham cię” i pozwoliłam sobie zapłakać.

Iris z panią taksówkarz wynosiły mnie z samochodu. Przelewałam się im przez ręce. „Chcę do mamy” wybełkotałam. „Iris, zadzwoń po moją matkę, proszę cię.”

„Nie wiem, czy to dobry pomysł.” Powiedziała z wysiłkiem. ” Dziękuję pani, to nic poważnego, damy sobie radę.” Zaczynałam poddawać się jakiejś bezsilnej histerii. ” Muszę porozmawiać z matką, muszę, rozumiesz? Chcę, żeby tu przyszła, żeby mnie objęła, żeby... O Boże!” Ryczałam, tak jak już dawno mi się nie zdarzyło. Usiadłam na ziemi, w kałuży , w miejscu, w którym stałam, i poddałam się zupełnie tej fali, która mnie zalewała, dawała odetchnąć i zalewała znowu. Łapałam haustami powietrze, szlochając, w spazmatycznych oddechach. Jestem wariatką, myślałam. Iris doprowadziła mnie do szaleństwa. O to jej chodziło. Poczułam się zdradzona, odrzucona, zniszczona. Przecież ja ją... Przecież ona mnie znalazła, przecież na nią czekałam. Chciałam zatopić się w ogromnym, miękkim ciele matki. Przytulić do jej piersi, które mnie tak przerażały, których nienawidziłam i pożądałam zarazem. Chciałam zjeść ten czteroosobowy obiad, dawać się jej karmić, przekarmiać, wmuszać. Chciałam, żeby usadziła mnie przy stole, włożyła serwetkę za kołnierz i „wjeżdżała samolotem na lotnisko”, albo „wlatywała ptaszkiem do gniazdka” albo „parkowała samochód” kopiastymi łyżkami, ocierając mi umazaną buzię. Chciałam sprawiać je radość, dać się jej pożreć, pożerając. A potem położyć się ciężko na kanapie, tak samo gruba, ociężała jak ona i dryfować , dryfować dopóki nie zejdzie ze mnie powietrze.

Iris usiadła obok mnie, w kałuży i wyciągnęła z mojej kieszeni kawałki ciasta. „Chodź, zjemy, póki się nie rozpłyną.” Odrywała mięsiste kęsy i wkładała mi je do ust, trafiając w nie pomiędzy jednym a drugim spazmem. Nie rozumiałam nic. Rozumiałam jeszcze mniej niż nic. Wiedziałam jedno, jeżeli odejdzie, zostanę na tej matczynej kanapie, umrę z przeżarcia, a kanapę szybko przerobią na trumnę. Z kałuży nie można było jej zrobić.

Tej nocy kochałyśmy się ostrożnie, dygocąc, wąchając się nawzajem, karmiąc łyżeczkami, tylko płynnymi substancjami, tak jak karmi się małe, bezzębne dziecko, pytając wciąż: „czy to nie za dużo? Czy na pewno chcesz jeszcze?” Wibrując z niedosytu, wciąż starając się kontrolować rozkosz, która prędzej czy później wymknie się spod kontroli. Rozlewisko rozkoszy.

Pamiętam, kiedyś chodziłam na zajęcia z plastyki. Umierałam wtedy dla świata na kilka godzin, oddychając przestrzenią między kartką a grubą warstwą pasteli. Wchodziłam swoimi wielkimi stopami do nienarodzonych obrazów i tworzyłam je jakby od środka. Lubiłam kolory. Chwalono mnie za nie. Nawet wtedy, kiedy używałam tylko miękkiego ołówka albo węgla. „Och, ile odcieni bieli, ile rodzajów czerni!” Uwielbiałam grube, tłuste kredki , prawie do zjedzenia, malowanie na szkle w deszczowe dni, glinę - kiedy czułam się silna i pragnęłam trójwymiarowości, kompozycje z liści, kwiatów, traw - kiedy przyroda włamywała się przez okno do pracowni, architektoniczny rysunek albo studium portretu, które matematycznie porządkowały we mnie rozbiegane myśli. Jednego się bałam. Moja ręka drętwiała i opadała bezwładnie, zostawiając niechlujne maźnięcie na białym kartonie. Nie potrafiłam malować. „ Brakuje ci rozmachu. Weź porządny haust powietrza i go „rozmaluj”. Na początek daj się poprowadzić pędzlowi, swobodnie, zamknij oczy i zawierz mu.” Nie mogłam. Zamierałam. W taki sposób też wpadałam momentami w stupor , kochając się z Iris. Byłam przerażona, a przecież rysowanie było tym, co najbardziej kochałam w życiu... W końcu, zaniechałam, odeszłam. Nie chciałam zaniechać Iris, ani od niej odchodzić. Dopiero co w nią weszłam. Dopiero co, ona weszła we mnie. Tej pierwszej nocy wierzyłam, że jeszcze się „rozmaluję”, rozfaluję, rozmasuję, że się nie rozmażę. Dała mi tyle nadziei, dlaczego miałam jej odmówić?

Jej ciało było najbardziej egzotyczną ziemią, po jakiej stąpałam. Rozłożone na plecach zapraszało mnie swoim otwarciem, ciepłem, zapachem. Lśniące i miękkie. Patrzyłam na nie godzinami i nie wiedziałam, co zrobić. Odkroić, polakierować i wystawić w szklanym pudełku? Zjeść, odrywając zębami, czy może lepiej użyć srebrnych sztućców? Masować, formować, ugniatać? Lizać, poczekać aż wyschnie i lizać znowu? Malując, przykryć, schować przed obcymi, schronić przed okiem? Ubrać i wyjść? Ocierać się, zostawiając kawałek siebie, a potem całować , pieścić, dotykać, dotykać aż mi odpadną palce i usta? Czy patrzeć dalej i zastanawiać się, co z nim zrobić, bo żaden z wymienionych sposobów nie był wystarczająco dobry. „Co mam zrobić, Iris? Co chcesz, żebym zrobiła?”

„Kochaj się ze mną.” I kochałam się. Moje ręce powoli odzyskiwały władanie. Krew odbiła się od ziemi i znalazła właściwy kierunek, ku górze. Jedzenie Iris też nie było złe, jadłam ją bezzębnymi ustami, pożerałam wargami jej wargi. Trzymałam jej ślinę w ustach i soki między wargami dopóki nie zmieszały się z moimi, dopóki nie mogłam ich od siebie odróżnić. Moje ciało dziwiło się, otwierając szeroko wszelkie wejścia. Jeszcze wystraszone, nie umiejące nazwać, ogarnąć, zdezorientowane, pytało: „Kim jest to pożądanie? Czego ode mnie chce? Co mam mu z siebie ofiarować?” Zobaczyłam, ile we mnie kruchości, wzruszenia. Ten pierwszy raz z Iris nie był niepohamowaną namiętnością, która dążyła, za wszelką cenę do samo spalenia. Był aktem tworzenia, boskiej wymiany, wymiany między boginiami.

Co miałam zrobić z tą miłością? Co mogłam? Do tej pory kochałam się w, kochałam się z i byłam kochana wyłącznie przez mężczyzn. Jedyną kobietą, którą do tej pory kochałam, była moja matka. Widziałam dwa wyjścia: albo próbować zastosować model heteroseksualny, który świetnie znałam i w którym byłam beznadziejna, skazując mnie i Iris na serie nieporozumień, konfliktów, wyszukanych gier i zdecydowanych cięć, albo pomajstrować z wieczną przepychanką „mama-córka”, która przypominała operę trzeciego sortu. Na końcu wszyscy płaczą.

Ona: Kiepsko wyglądasz. Coś się stało? Jesteś chora?

Ja: Czuję się świetnie.

Ona: Znowu oszczędzasz na jedzeniu.

Ja: Przeciwnie, jem za dwoje.

Ona: A co jadłaś na śniadanie?

Ja: Czy możemy porozmawiać o czymś innym?

Ona: Nie będę z tobą rozmawiała na twoje dyktando.

Ja: A ja z tobą na twoje.

Ona: Powinnaś pójść do psychologa, jesteś znowu agresywna.

Ja: A co u ciebie?

Ona: Źle się czuję. Jestem podziębiona. Byłam wczoraj w saunie i na masażu. Trochę pomogło. Dzisiaj jeszcze nic nie zdążyłam przełknąć.

Albo:

Ona: Zobaczysz, kiedyś wyrośniesz z tego niechlujnego ubierania się (mam 28 lat). Będziesz codziennie wstawała, dbała o swoje ciało, malowała się i przygotowywała sobie eleganckie strój wyjściowy.

Ja: Mhmmm....

Ona: Taka abnegacja jest wyrazem depresji, niskiej samooceny. Czy ty dziecko siebie nie lubisz? Najważniejsze w życiu to dobre samopoczucie z samym sobą. Patrzysz w lustro, uśmiechasz się do siebie i powtarzasz: „akceptuję siebie, akceptuję siebie”. Co TY robisz każdego dnia, żeby było ci lepiej?

Ja: Czytam, piszę listy do znajomych...

Ona: Ależ , kochanie to zupełnie nie o to chodzi. Chodzi o afirmację życia. Zobacz, jakie życie jest piękne, jak kwiaty kwitną, jak słońce głaszcze drzewa. Albo posłuchaj tej muzyki (puszcza kasetę z dźwiękami delfinów, i układa się wygodnie w fotelu, przymyka oczy). Czyż to nie jest piękne? (oddycha głęboko i głośno). „Kocham siebie, kocham siebie” powtarza.

Ja: A inni ludzie, mamo? Inni ludzie?

Ona: Inni ludzie przyjdą później, kiedy już będziesz na nich gotowa.

Ja: Pewnie masz rację. (siadam w drugim fotelu i oddychamy chóralnie).

Czy tak ma być z Iris? Czy może inaczej, według pierwszego modelu, którego rachityczny szkielet leży gdzieś w rupieciarni na strychu. Wygląda z niewielu zdjęć, które trzymam w nieużywanej encyklopedii medycznej.

On: Wiesz. Myślę, że nic z tego nie będzie.

Ja: Z czego?

On: No, z tego (i zatacza rękami kręgi wokół siebie).

Ja: Mhm...

On: Za bardzo przypominasz mi ( i tutaj następuje jedna z poniższych możliwości: matkę, byłą dziewczynę, krwiopijczą kochankę, siostrę, koleżankę z podwórka, córkę sąsiadów, panią z kiosku, nauczycielkę od fizyki, nauczycielkę od ZPT (nigdy przedmioty humanistyczne), konduktorkę na trasie Warszawa-Lublin, spikerkę z wiadomości tv).

Albo:

On: Jesteś taka : (piękna, mądra, wyjątkowa, cudowna). Kocham cię.

Ja:...

On: Nie powiesz nic.

Ja: Co mam powiedzieć: Ja ciebie też? To wszystko prawda? Schlebiasz mi? Nikt nigdy mi tego nie powiedział?

Ja: Dziwna jesteś...

Najchętniej wymyśliłabym nowy język dla Iris i dla mnie. Ten, który znałam, mnie brzydził. Za dużo w nim niepotrzebnych skojarzeń, nie takich. Wszystkie słowa brzmiały dla mnie jak obelgi, wulgaryzmy. Jak miałam jej opowiedzieć to, co czuję, o tym, czego pragnę. Z jakich słów mogłam dla niej zbudować dom? Jakie słowa dorzucać do ognia? W jakie słowa ją ubierać i z jakich rozbierać? Jakimi ją karmić?

I kiedy podczas kolejnej nocy rozmyślań i czuwania nad jej śpiącym ciałem, postanowiłam, że świadomie zostanę niemową i będę dla niej malować. Ona raptownie wstała i pospiesznie się ubierając, wrzasnęła: „

„Na co się patrzysz? Ubieraj się, idziemy to wykrzyczeć.”

Stałyśmy pod mostem Śląsko - Dąbrowskim i wrzeszczałyśmy, ukrywając swój krzyk pod hałasem przejeżdżających samochodów, pociągów, tramwajów. To była pierwsza próba, jeszcze podziemna, jeszcze nie wysłowiona. Dla Iris, to był naturalny sposób ekspresji. Robiła to nie pierwszy raz. Kiedy zbyt dużo niezidentyfikowanych emocji zbierało się w jej ciele, szła w odosobnione miejsce i krzyczała z całych sił, wypluwając z siebie nagromadzoną, mieszającą zmysły, energię. Dla mnie to była nowość. Ja bałam się podnieść głos a co tu dopiero mówić o krzyku. Iris trzymała mnie za rękę, jak lekarz trzyma rodzącą kobieta i ściskając mi palce, aż do bólu, dopingowała: „Krzycz. No, krzycz! Trzy, cztery, razem, Aaaa....”. Parokrotnie nabierałam powietrze, i parokrotnie się nim dławiłam, słysząc coraz bardziej ochrypły głos Iris. Głos związywał mi gardło, wydostawał się na zewnątrz w postaci kropelek zimnego potu, które spływały mi po twarzy. W końcu, Iris zmęczona niańczeniem mnie, puściła moją rękę i zaczęła podskakiwać, wirować, i drzeć się bez umiaru, do końca. Patrzyłam na ten spektakl jak zahipnotyzowana, w milczeniu. Na ile starczy jej siły? Czy będzie krzyczeć, dopóki nie straci głosu? Dopóki nie zemdleje? Odbijała się od mroźnego powietrza, jakby była uwięziona między szklanymi ścianami, wykonując ten swój rytualny, przeraźliwy, erotyczny taniec. Z każdym krzykiem jej twarz przybierała inny wyraz, tak jakby zdejmowała, jedna po drugiej, papierowe maski. Wskoczyła w sam środek kałuży, rozbryzgując wodę na boki. Na rękach, na twarzy, na ubraniu, miała coraz więcej brunatnych plam z błota. „Moja ukochana jest kompletną wariatką” - pomyślałam i nagle, gdzieś z okolic dołu brzucha poczułam płynący ku górze, potężny, tętniący strumień głosu ” Kocham Cię!!!! Iris, Kocham Cię!!!!!”. Nic nie było w stanie go zatrzymać - ani mój strach, ani moja asekuracja, ani myśl o matce, która widzi i słyszy wszystko, co robię, ani Pan Bóg, który nam się przyglądał. Moje gardło zionęło otwartą jamą, przez którą wylewał się potok głosu, spływał po strunach jak wodospad, zmywając po drodze wszystko.” Słyszysz? Aaaaaaa!!!!!” - krzyczałam. Iris objęła mnie w pasie i poprowadziła w swój dziki taniec. Tańczyłyśmy pod obskurnym, śmierdzącym mostem, rysując w błocie swoje portrety, grawerując głosem nasze imiona na sklepieniu mostu : I+K=WNM, obok napisy sprayem: „Huj”, „żydokomuna”, i „robię laskę pod tym mostem, codziennie o 9.00” Angelika 0-501 234 526.

Jak to jest, kochać inną kobietę?

Czy będąc kobietą, mogę kochać inna kobietę? Jako matkę, siostrę, przyjaciółkę - tak, oczywiście, że pani może, nie ma w tym nic zdrożnego.

A jako część mnie, moje żebro, kochankę, żonę, mogę?

Nie.

Nie.

Wykluczone.

- Czy kochałabyś mnie inaczej, gdybym była mężczyzną? Czy byłoby ci lżej?

- Może wiedziałabym jak. Mogłabym chodzić z tobą za rękę w parku i całować na przystanku autobusowym.

- Przecież i tak trzymasz mnie za rękę na ulicy. Nikt mnie jeszcze nie kochał tak jak ty.

- Ja też nigdy nikogo nie kochałam tak jak ciebie.

- „Nigdy” – nie lubię tego słowa.

- I co zrobimy z tą miłością?

- Widzisz te kruki na parapecie? Zimowe ptaszyska, przylatują, skrzeczą, brzydule, zamiast odlecieć do ciepłych krajów. Twoje myśli są czasem jak te ptaki. Zlatują się chmarą i obrzydzają krajobraz.

- Są częścią tej pory roku.

- Daj im odlecieć, kochanie. Popatrz na śnieg, jaki biały.

- Gdybyś była mężczyzną, nie pokochałabym cię, nie miałabym po co.

Czy jestem lesbijką? Czy powinnam się leczyć? Nie mogę. To kazirodztwo, jakiś obrzydliwy narcyzm. Przecież jedyne, czego chciałam w życiu, to znaleźć ojca dla moich dzieci, założyć rodzinę, prowadzić dom. Tak jak inni, normalni ludzie. Tak jak większość ludzi w tym kraju, przynajmniej. Mamy taką piękną tradycję, tyle wzorów. Nie chodzi o to, że nie jestem tolerancyjna. Jestem, nawet bardzo. Znam kilku pedałów, byłam parę razy w ich klubach, lubię ich towarzystwo, zawsze mnie rozśmieszają do łez, te moje koleżanki. Czuję się przy nich jak kawał gruboskórnego faceta, który odsłania nieco swoje uczucia po kilku głębszych. Ale lesbijki? Czy ktoś widział jakieś lesbijki w tym mieście. Albo ich nie ma, albo się dobrze ukrywają. W moim środowisku to nawet modne przyjaźnić się z gejami, świadczy o naszej otwartości, jest oznaką cywilizacji. Może nas szybciej przyjmą do Unii. Lesbijki? Hmmm, nie wiem, czy byłyby równie mile widziane. Nie mają tyle wdzięku, nie są takie zabawne. Dla mężczyzn to, co prawda, podobno bardzo podniecający widok, dwie kobiety w łóżku. Swoją drogą zastanawiam się, dlaczego. Tak, dwie piękne, długowłose, biuściaste, dupiaste , rozkraczone i liżące się cizie, które od czasu do czasu zerkają w stronę kamery albo aparatu fotograficznego i mówią ochrypłym głosem: „Patrz, patrz. Robię to dla Ciebie.” Albo „Podoba ci się? Zaraz zrobimy to z tobą.” Ale czy byliby równie podnieceni, widząc jak ja kocham się z Iris, w sposób, którego nigdy nie potrafiliby sobie wyobrazić: zlewając się z nią, albo badając powoli, metodycznie językiem każdy zaułek jej ciała, nie dotykając jej nawet rękami przez parę godzin i więcej, rozciągając tę niewidzialną strunę, która nas łączy, na której jesteśmy rozpięte, gdzie ból z odsuwania rozkoszy jest największą z przyjemności, czy i oni byliby podnieceni? Czy ktoś się obrazi, oburzy?

Nie znam innych lesbijek, nie wiem, co robią razem, nie wiem jak żyją? Czy ze sobą mieszkają, czy gotują sobie nawzajem, opowiadają o swoich kłopotach z matkami, ojcami, w pracy? Czy mają przyjaciół, znajomych, którzy „wiedzą”? Czy mówią o swoich kochankach publicznie, w pracy? Czy trzymają się za rękę na ulicy, całują w  kinie, kupują kwiaty, pierścionki, bieliznę, perfumy? Nie wiem. Nie widziałam, więc zakładam, że ich nie ma. Nie istnieją. Więc Iris i ja – też nie mamy prawa bytu. Nie ma nas. To jedynie nasza wspólna bajka, którą wyśniłyśmy w jakimś pijanym majaku. To był błąd.

„Droga Iris. Nie, : Kochana Iris. Nie, Iris.

Iris,

Nie wiem, od czego mam zacząć. Nie wiem też, od czego my zaczęłyśmy. Nie wiem czy potrafię Cię kochać. Nawet nie wiem czy to miłość. Myślę, że to jakiś obłęd. Myślę, że to był błąd i powinnyśmy przestać się widywać. Dajmy sobie trochę czasu, ledwo Cię znam. Za dużo rzeczy się wydarzyło ostatnio, za szybko. Muszę poukładać swoje życie. Zastanowić się, kim jestem, czego chcę. Pojawiłaś się tak nagle. Nie wiem, co z Tobą zrobić, nie wiem, co do Ciebie czuję, dlatego muszę odejść, żeby nabrać dystansu. Proszę Cię, wybacz mi, nie chciałam Cię zranić. Mam nadzieję, że mi wybaczysz. Mam nadzieję, że jak upłynie trochę czasu, a my będziemy dojrzalsze, pewniejsze, a ja będę dojrzalsza, pewniejsza, to spotkamy się na nowo, nie raniąc się nawzajem, nie gmatwając, niepotrzebnie.

Żegnaj,

Twoja K.”

Nie wysłałam go, oczywiście. Schowałam, na później. Wysłałam ten:

„Najdroższa Moja Księżniczko,

czy wiesz, jak uwielbiam Twoje palce u stóp? Są tak długie, że mogłabyś grać nimi na pianinie. Czasem, kiedy łapiesz mnie przez sen za ręce, nie wiem, czy to Twoje palce u stóp, czy u rąk mnie obejmują, i tu i tam masz pierścionki. Czy mogę je pomalować następnym razem na różne kolory? Chcę, żeby były wesołe, żeby się śmiały. Niedługo przecież karnawał. Znalazłam staro-francuski przepis na herbatę dla nas. Nazywa się „la rapture des amoreux”. Składniki: wanilia, miód, cytryna, grzane wino, goździki, czarna herbata i małe co nieco. Nie ręczę za skutki, ale nie mogę się doczekać, aż zobaczę Twoje rozpalone policzki, i rozgrzane, błyszczące oczy. Podobno Napoleon wlewał litrami te nalewkę w swoje kochanice, które już później nie chciały się kochać z nikim innym. A kiedy je odprawiał, pozostawał im jedynie celibat i pamięć po smaku tej zwodniczej herbaty, której recepturę przez lata trzymano w głębokiej tajemnicy. Więc, mon Amour, zamierzam Cię zniewolić, czy chcesz tego, czy nie. Aha, zapomniała Cię zapytać, czy wiesz, że ten weekend ogłoszono oficjalnie weekendem namiętności? Czekam więc na Ciebie ze sztandarem, pieśnią na ustach, w pełnym umundurowaniu. I oczekuję tego samego.

Nie całuję Cię, oszczędzam wszelkie pocałunki na najbliższe święto.

Twoja, tylko Twoja - K.”

„ Moja, tylko moja K.

Nie widziałam Cię już 6 godzin. Zostawiłaś u mnie swój zapach, który prześladuje mnie i dręczy, i sprawia, że tęsknię. Kiedy się spotkamy, kiedy będę mogła ukraść Cię światu na chwilę. Zapomnieć o świecie dla Ciebie. Widziałam dziś Twoje oczy na ulicy i biegłam za nimi, na oślep. Ale nie można zbyt długo biec za małą dziewczynką na hulajnodze.

Jeszcze parę godzin, może jakoś wytrzymam.

Cierpiąca Iris.

Z krainy Szczęśliwości.”

„ Iris, Słodka Rozbójniczko,

Będę dziś w Krainie Szczęśliwości, z naręczem wierszy dla Ciebie i z aparatem fotograficznym.

Myślę, że czas najwyższy na zdjęcia. Czy będziesz się sobie podobać na biało-czarno?”

„ K.

Zrobiłam się na bóstwo, wpięłam kwiaty we włosy i nasmarowałam olejkiem z migdałowca. Czekam, ojej, jak czekam.

Iris - jeszcze świeża, na chwilę przed pierwszymi oznakami więdnięcia.”

Tych listów było tysiące, wysłanych, nie wysłanych, na wpół ułożonych, niedokończonych. Listy, które pomagały nam się sobie odnaleźć, dopowiedzieć to, czego nie potrafiłyśmy wyrazić; wynaleźć nowe słowa, dotknąć nowego, rodzącego się języka, niezrozumiałego dla innych. Zupełnie zwykłego , równocześnie, bo czyż nie każda para kochanków kokosi się w przynależnym tylko do nich kokonie słów i tam wysnuwa swój świat?

Iris jest grubym plikiem listów, które trzymam w zamkniętym, japońskim pudełku. Przypomina mi o egzotyce tego związku, jednocześnie przekonuje o jego obcości. Jest historią pod kluczem. Jeżeli wyrzucę klucz, a mogę to zrobić w każdej chwili, to nie odtworzę jej więcej. Niestety, pozostaje pamięć, a ta jest nieubłagana. Wielokrotnie modliłam się o amnezję, o ponowne narodziny. Znalazłam nawet psychologa, który zajmuje się wyparciem i podobno nieźle mu się wiedzie. Wyrzuciłam wszystkie rzeczy, które należały do Iris, które mi się z nią kojarzyły, które od niej dostałam. Ale czy można wyrzucić drzewa z parku, albo wschód słońca w zimowy poranek? Czy można ogłuchnąć na cerkiewne śpiewy i cygańską kapelę pod oknem? Czy można przestać widzieć mgłę jak firanka na oknie o świcie i przestać jeść czarny chleb z miodem o północy?

Budzę się czasem nad ranem. Jeszcze ciemno. Siadam w fotelu przy oknie i patrzę, jak budzi się miasto. Cienie ludzkich postaci skulone przemykają w pojedynkę na ulicy, kobieta z naprzeciwka otwiera kiosk, dozorca zamiata liście. Pierwsze psy wychodzą na spacer, a pamięć stuka „puk, puk” i nie daje zasnąć. Czuję wtedy jej zapach i smak kakao w ustach. Nauczyłam się z tym żyć, jak z chorobą. Inni mają okresowe migreny, ja mam Iris. Lato jest znośniejsze. Lato nie było nasze. Lato jest niczyje, ewentualnie mojego dziecka i męża. Zdjęcie mojej córeczki, które trzymam na biurku było zrobione latem. Mała siedzi nad wodą, łapki całe w piasku, budując z wywalonym jęzorem jakąś gigantyczną budowlę. W tle widać nogi jej ojca w butach po kolana, takich do łowienia ryb. Zdjęcie ma format A-4, wywołane w kolorze sepii. Czasem mnie niepokoi.

Czym jest prawda? - zastanawiam się i czy w ogóle istnieje? Moje obecne życie jest równie nierealne, równie realne jak życie z Iris. Ta sama fantazja, ten sam rodzaj rzeczywistości. Po prostu - coś, na co przystałam, coś, co wybrałam, jakaś decyzja. Czy mniej w nim prawdy, czy więcej? Jakie to może mieć znaczenie...

Mój mąż twierdzi, że często nie rozróżniam między życiem wewnętrznym, a tym, co mnie otacza. Mylę fakty z własną wyobraźnią. Gubię się pomiędzy tym, co się wydarzyło, a tym, co sobie „wymyśliłam”. Ale czy to, co sobie wymyśliłam, nie wydarzyło się równocześnie? Nie, nie słyszę głosów, nie widzę zjaw, nie mówię do siebie, ale to niczego nie ułatwia. Może rzeczywiście byłoby prościej mnie zamknąć. On się mną opiekuje, ma duży dystans, uważa że jestem tylko nadwrażliwa, mam szersze spektrum emocji niż większość ludzi. Wie, co mówi, mam nadzieję, jest lekarzem. Jego głos jest jak głos właściciela psa - a ja jestem posłuszną suczką, przybiegam szybko do nogi, i to mnie ratuje od wypadków.



Po odejściu Iris, po moim odejściu, po naszym rozstaniu, byłam hospitalizowana. Diagnoza: załamanie nerwowe na tle zaburzeń hormonalnych. Zespół profesorów godzinami debatował nad moim przypadkiem, skądinąd podobno, niezwykle ciekawym. Mój przypadek szczegółowo udokumentowano i przedstawiono nawet na międzynarodowej konferencji w Tokio. Czułam się wyróżniona, niezwykle. Objawy ciężkiej depresji, apatia, symptomy urojonej ciąży, brak kontaktu z otoczeniem, ciche śpiewy i okresowa padaczka. Dużo, jak na jedną niewielką i niezbyt silną kobietę. Niewiele pamiętam z tamtego okresu, udało mi się to upchać jakoś w najdalszych zakamarkach mojej podświadomości. Mam nadzieję, że szybko nie wypłynie na powierzchnię.

Nie wiem, co dzieje się z Iris. Gdzie jest? Co robi? Kogo karmi? Dla kogo tańczy? Kogo głaszcze? Staram się o tym nie myśleć? Staram się jej nie wypuszczać z lakierowanego pudełka. Mam teraz inne życie, nowe, normalne. Czuję się przynależna do tego miasta, tych ludzi, ich stylu życia. Odzyskałam dawnych znajomych, oni odzyskali mnie. Są na tyle taktowni, że nie wspominają o tamtym epizodzie. Trudno mi czasem uwierzyć, że można to nazwać „epizodem”. Iris - epizod, w sumie, brzmi równie lakonicznie.

Mam cudowne dziecko, piękny dom, kochającego męża, satysfakcjonującą pracę. Dbam o nich, o siebie, nauczyłam się cieszyć z drobnych przyjemności: wspólnych wycieczek do kina, niedzielnego śniadania w łóżku, radości mojej córeczki. Codziennie rano modlę się, sama nie wiem, do kogo, żeby móc wytrwać. I trwam, w sobie - innej, nowej, stabilnej. Wszyscy mnie chwalą za to, jak dojrzałam, jakiej nabrałam p
Data publikacji w portalu: 2003-07-29
« poprzednie opowiadanie następne opowiadanie »

Witaj, Zaloguj się

Artykuły zoologiczne na Ceneo

KONTAKT

Wyślij swój tekst! - napisz do Namaste
podpisz swoja pracę nickiem lub imieniem
(jeśli chcesz: nazwiskiem), jeśli chcesz napisz swój e-mail, podamy go w podpisie.

NASZA TWÓRCZOŚĆ

Jest jak delikatny kwiat. Każda jej forma zawiera ślady głębokich wzruszeń i emocji, przenosi pamięć o czasie minionym, chroni od zapomnienia chwile.

Tutaj jest miejsce dla Ciebie. Jeśli pisałaś, piszesz lub pisać zamierzasz, nie chowaj efektów swojego natchnienia do szuflady, podziel się nimi.

Tu nikt nie ocenia, nie krytykuje. Możesz przysyłać teksty podpisane imieniem bądź pseudonimem, o dowolnej tematyce i formie. Może to dobre miejsce na debiut i nie tylko.

Zdecyduj się.
To właśnie od Ciebie będzie zależał kształt tej strony. Zapraszam do jej współtworzenia.

Namaste

© KOBIETY KOBIETOM 2001-2024