Hm, czasem myślę, że u mnie stosunek jest wyjątkowo bezproblemowy. Co do kobiet przeżywam wahania jak w jeździe windą z parteru na 30 piętro lub w drugą stronę (z dość dużą prędkością), że powołam się na "yofo". Co do mężczyzn - lubię ich, nawet bardzo. Kiedyś, jako że kompletnie nie rozumiałam "podrywania" itd., krępowałoby mnie ich towarzystwo. W gimnazjum zaczęłam mieć bliższy kontakt z kolegą (powroty ze szkoły itd.), i stwierdziłam, że nie chcę, żeby cokolwiek więcej z tego wynikło, mimo że wydawało mi się, że lubię go szczególnie. Od liceum miałam sporadycznie przyjacielskie kontakty z jakimś z mężczyzną, więc wydawało mi się, że zaraz coś z tego musi być - nie czułam szczególnej zmiany "jakościowej", ale byłam szczęśliwa, że jakiś chłopak (którego lubię) chce utrzymywać ze mną kontakt. Nigdy nic z tego nie wyszło (nawet w zalążku) i uczyłam się przyjaźni z facetami. Dopiero na studiach wpadłam w bardzo męskie towarzystwo - tzn. zauważyłam, że gadam wyłącznie z mężczyznami, że kobiet nie lubię i mnie męczą. Nawet moja współlokatorka (cudowna osoba) była bardziej męska niż ja, a ja wtedy uchodziłam za osobę o szczególnie "męskim umyśle" (i nieszczególnie dziewczęcą).
Miewałam problemy, ponieważ co jakiś czas popełniałam swój stary błąd, że coś "musi z tego być". Wciąż nie było. Dopiero kiedy zrozumiałam, w czym może leżeć problem, przestałam robić wysiłki w tę stronę (oczywiście, wtedy pojawił się odzew z męskiej strony - zwłaszcza, że polubiłam tę "kobiecą" część natury także we mnie
- na moje nieszczęście...). Parę razy zaliczyłam wpadkę, np. źle odczytując sygnały mojego przyjaciela. Trochę nam się kontakt rozbił. Po prawie roku wytłumaczyłam mu, że nie byłam w nim zakochana, a "rozmowa" (bo nie umiałam podjąć innych kroków niż rozmowa) wynikała z tego, że sądziłam, że on jej oczekuje. Mam więc obecnie jednego czy dwóch przyjaciół i kilku "kumpli".
Stąd wynika bezproblemowość. Ja niczego więcej od nich niech chcę. Podniecają mnie czasami intelektualnie, nic więcej.
Co do kobiet. kk pomogło mi przełamywać swoją niechęć do kobiet. Wiecie - odkrywa człowiek ok. 21. roku życia, na czym stoi (nie miałam wcześniej doświadczeń seksualnych praktycznie żadnych), po trzech miesiącach przełamałam się i byłam na jednym speed-datingu (for girls), po czym jakoś tak przełknęłam, że jest jak jest, i zaczęłam czytać forum. Nie mogłam wyobrazić sobie związku z kobietą. Bo przecież ich nie lubię. Przyjaźnie kończyły się czasem rozczarowaniami i podkochiwaniem (ostrożnie podchodzę do przyjaźni z kobietami, bo to jak rollercoaster). Ale jest coraz lepiej. Przynajmniej czasem bywa. Odkrywam, że lubię czasem pogadać z kobietą "o niczym" i sprawia mi po prostu przyjemność kontakt z dziewczyną. Moi znajomi stają się nudni (albo ja się trochę oddalam) i doceniam krótką rozmowę z uroczą dziewczyną. Po prostu miło jest mi na sercu (i miło na nią popatrzeć, bo widok kobiety to zawsze miły widok).
Acz jestem
zdecydowanie bardziej krytyczna co do kobiet, gdyż zdecydowanie więcej kobiet niż mężczyzn mnie drażni. Po prostu
zawsze zwracam na nie uwagę.
To chyba tyle do głównego wątku. I nie, nie fantazjuję o mężczyznach, mimo że czasem rozmowy działają na mnie pobudzająco i dają sporą satysfakcję. Ale ten dotyk :/. I ten chłód, kiedy myślę o jakiejkolwiek intymnej części ich ciała. No nawet jakbym chciała. Więc ufam temu, co obserwuję w sobie na co dzień.