jako, że pochodzę z rodziny (dosłownie: z dziada pradziada) skażonej muzycznymi tradycjami, a dom, w którym dorastałam, przez wiele lat był miejscem towarzyskich spotkań szeroko pojętej bohemy wszelkiego autoramentu, to jakby z automatu miałam do czynienia z różnego rodzaju sztuką - i jakby z automatu zostałam też zapisana do szkoły muzycznej; wprawdzie ukończyłam II stopień w klasie fortepianu (w międzyczasie zaliczając krótki epizod z wiolonczelą), jednak muzykę klasyczną tak naprawdę ogarnęłam i doceniłam dopiero gdzieś tam pod koniec mojej edukacji = konserwatywne metody nauczania i oldschoolowe, skostniałe podejście do interpretacji utworów na przykład, skutkowały u mnie serią ciągłych buntów z wagarowaniem włącznie. fartem moja mądrą mama (która zawsze rozumiała mnie jak inny nikt
) szybko zajarzyła, że ten gatunek muzyki nie jest czymś, co mnie jakoś wybitnie jara, i wbrew belferskim zaleceniom nigdy nie zabroniła mi improwizować, ani grać ze słuchu; kilka groszy dorzucił też mój dużo starszy brat zabierając mnie jako małego brzdąca na próby swojej rockowej kapeli, zaś w domu swoimi wprawnymi palcami wyczarowywał na klawiszach fortepianu rytmiczne jazzy i bluesy, czym niezmiernie mi imponował -
tamten stary, poczciwy fortepian o pięknym, głębokim brzmieniu jest ze mną do dziś, ale skłamałabym pisząc, że regularnie uprawiam na nim etiudy, preludia czy sonaty, natomiast zawsze, w sposób niezawodnie fenomenalny wycisza mnie Bach - polifoniczna muza wymaga maksymalnego skupienia i koncentracji (więc na mocnego wqrwa wciągam na klawiaturę toccatę z fugą, albo przynajmniej inwencję
)
oprócz tego trochę szkicuję, trochę błaznuję (tu już wkraczają geny tatusia), gitaruję (głównie w trybie ogniskowym), coś-tam pisuję (bez związku z pis-em), no i tańcuję - absolutnie do wszystkiego (z wyjątkiem remizówek, biesiadówek oraz disco polo)