bledny_rycerz pisze:
I bycie żoną mężczyzny jest tu Twoim zdaniem dominantą (albo stanowi o jej tożsamości jako postaci)?
Ustawia odbiór historii – wybór dzieła dla ekranizacji (czy aktorek), poszerza (lub wręcz jednoznacznie ustawia) krąg zainteresowanych by finansować i obejrzeć. Preferencje twórców, czy aktorek (w sensie ich widzenie historii i powodu dla których kręcą/grają) nie powinny być forsowane tak, aby nie uwzględniać udziału w wyborze i odbiorze rzeczy oczywistych w rzeczywistości w jakiej żyjemy.
Heteroseksualna większość, w tym przysłowiowi biali mężczyźni w wieku „późnym”, którzy zdominowali zabawę w nominowanie do Oskara jakoś nie szczególnie ochoczo kierują swe zainteresowania ku filmom, w których są całkowicie wykluczeni, lub też stanowią tło. Ale już mniejsza z nimi. Istotniejsze jest to, kto stoi w roli oglądających – a pośród nich nadal większością są ludzie hetero, jacy nie mają ochoty poświęcać czasu dla oglądania czegoś, co ich nie dotyczy, lub też, uznają że to „coś” to jedynie odstępstwo od normy, jakiego nie pochwalają, więc czas marnować i środki by dany produkt promować – to już za wiele. W większym stopniu kobiety mogłyby pokusić się o zwrócenie uwagi, i tak pewnie bywało – jako że głównymi bohaterkami są właśnie inne. Stąd po cóż o kobietach bez mężczyzn, skoro bezpieczniej (aby szerzej o tym pisać, a nie tylko na portalach LGBT) jest o kobietach przy mężczyznach. Ze znanymi nazwiskami.
Zabawne – ale rynek filmowy jako taki zdominowany jest przez mężczyzn, stąd zainteresowani są nie tylko oglądaniem innych herosów, ale także kobiet które w filmie nie będą im grać na nosie, w rodzaju romansowały z innymi kobietami bez istotnego ich udziału – chyba że bardzo ich to jara. No ale to akurat nie jest „Życie Adeli” gdzie sceny wiadome skuszą, jak nie skusi film jako całość.
Z „Carol” jest jak z „Dziewczyną z portretu” o którym wspominasz później – oto dobry materiał na opowieść filmową, która podobnie powstawała z bólem, bo jakoś nikt nie chciał finansować produkcji o jakimś Wegenerze, który przeszedł do historii jako pierwszy który zmienia płeć (w rozumieniu tamtego czasu – co i tak jest nieprawdziwe, bo wcześniej był ktoś inny). Cóż za zbieg okoliczności, że Hollywood musi się karmić znanymi książkami, czy postaciami – aby zagwarantować sobie darmową reklamę. Znane kobiece nazwiska które miały zagrać w tej produkcji nie wypaliły, no to chociaż po znane męskie nazwisko sięgnięto, ale dlaczego? Filmów powstaje od groma, dyskutuje się o jakimś procencie, przypadkowo akurat tym, o których jest najgłośniej, a jest najgłośniej, bo… Bo wcale nie chodzi o to że historia dobra, czy realizacja, na pierwszym miejscu z reguły jest coś innego, częściowo wspominam o tym wcześniej. Jakość dopełnia obraz. Jakość mogłaby się nie przebić, gdyby nie te „inne” kwestie. A ewentualne punkty np. na portalach filmowych za jakość po tym jak minie już czas pisania o filmach w prasie i na portalach to już inna sprawa – bo ważny jest czas, w którym produkcja musi być wypromowana – a łatwiej ją promować, gdy spełnia takie warunki, jakie spełniają produkcje hollywoodzkie.
Ale lekceważyć określone zabiegi co by filmowi zagwarantować prasę, to coś dziwne jakoś mi się wydaje. Ja nie oceniam jakości, zwyczajnie upatruję w sukcesie, choćby medialnym, typowe cechy produktu, który jest taki jaki jest, bo powstał na takich nie innych zasadach. Stąd bronię opcji że jest „hollywoodzki”.
To trochę jak uwaga sprzed lat pewnego recenzenta z „Filmu”, który uznał „Filadelfię” (wiadomy wątek: geje i AIDS) jako heterycką wersję „Trędowatej”. Co by było strawne dla większości społeczeństwa. A poza tym cóż, nie od dziś wiadomo, iż pewien procent producentów, scenarzystów, reżyserów, a w końcu aktorów upatruje w swym zaangażowaniu w próbie opowiedzenia czegoś co tyczy LGBT szansy na zaistnienie. Choć pośród znanych aktorek jest więcej takich, co nie bały się zagrać jakąś rolę z owej mniejszości – a to tylko potwierdza postawy męskie i żeńskie (aktorów/aktorki) – w procentach, odnośnie tzw. otwartości na to co „inne”.
Przecież ten film nie miał szans na Oscara właśnie dlatego, że owa, jak to ujmujesz, "brudna" lesbijka wyłamuje się ze schematu małżeństwa, a więc doświadcza transgresji.
Ale tu wcale nie chodzi o to. Z tymi nagrodami jest tak jak przy wyborach jakiejś Miss – jest tylko jedna nagroda pierwsza (czy to film, czy rola, ewentualnie reżyseria), to kwestia kompromisu, że w tym roku dajemy za „to”, w tym za „to”, itp. Trudno aby co roku dawali główne nagrody ludziom LGBT. Bo czy „Carol” była najlepsza, albo nie było wielu innych równych temu filmowi? To jest kwestia podejścia, aby próbować wszystkich zauważać na ile jest to możliwe – a jest to trudne, bo można tylko jedną (ogólnie) główną nagrodę dać.
Dla mnie zaś "Freeheld" to film typowo holiłódzki - ukazujący jednostki, przeciw którym sprzysięgło się absolutnie wszystko (bo i ślepa fortuna, i społeczeństwo), maksymalnie doświadczonych, wobec których nie sposób nie odczuwać empatii (plus Twój argument - wielkie nazwiska). Pewnie, że to często nasza rzeczywistość. Ale "Carol" jest na tle tego filmu dużo bardziej skomplikowana (właśnie przez ten "brud" małżeński, o którym wspominałaś, który czyni z niej nie tylko dramat jednostki skonfliktowanej z systemem i ludzką bezdusznością, ale bardzo głęboko w sieci społeczne i rodzinne uwikłaną, czerpiącą z niej także do pewnego momentu jakieś korzyści, doświadczoną z winy własnych wyborów, która dopiero załatwia także ze sobą pewne sprawy). Może po prostu użytkownicy wymienionych przez Ciebie serwisów znaleźli w tym filmie dużo szerszą płaszczyznę do dyskusji niż choćby we "Freeheld", który jest filmem-pomnikiem złożonym niejako w hołdzie i przez to o dużo prostszej wymowie?
To już jest kwestia założeń, co chcemy zauważyć, jak ocenić. Chyba jednak upraszczasz. „Freeheld” zresztą, jest już ewidentnie nazbyt ”hermetyczny”. W dodatku gra w nim zdeklarowała les – stąd po cóż zajmować się jej życiem, skoro daleko jej do doświadczeń przeciętnej heteryczki, czy heteryka, gdzie Blanchett sobie od święta w pracy zagra jakąś panią nie hetero, a po robocie, wróci do rzeczywistości, w jakiej odnajduje się zdecydowana większość? A i status „gwiazdy” z deka różni je, a przy tym, jak zauważyłam, utożsamiać się większość nie będzie na pewno z Page. Więc po cóż prasa ma marnotrawić czas na pisanie o aktorce lesbijce, czy ewentualnie filmie w który zaangażowała się nie tylko jako aktorka – który kładzie nacisk na sprawy „mniejszości”, na jakie nie szczególnie mają ochoty zwracać uwagę ludzie z grupy większościowej, jacy na pewno nie są kobietami LB.
kaldae pisze:
Odbicie zdaje się wychodzić z założenia, że film powstał na zamówienie jakiegoś starego dziada z Hollywood, a nie jest ekranizacją przełomowej (mogła ci się nie podobać książka, ale to jedno trudno jej odebrać) lesbijskiej powieści.
No ale cóż to za zarzut? Natomiast fakt sięgania po znane teksty – jest jak najbardziej typowym zabiegiem Hollywood. Poza tym – cóż, zawsze bardziej przemawia taka historia, jak ta, w której są panie bez mężczyzn.
To chyba najlepsze świadectwo tego o kim i dla kogo jest ta historia i jaką ma dla tych ludzi wartość. Wielka szkoda kiedy ktoś, ze wszystkim możliwych powodów, lekceważy ten film tylko dlatego, że znane nazwiska i w ogóle Holiłud.
Daj spokój – stawiasz taką tezę, gdzie przemycasz myśl jakoby osoba którą komentujesz miała coś przeciw że powstają „takie” filmy, jak to ujęłaś, że geje i lesbijki mogą się utożsamić, zobaczyć coś na ekranie, co ich dotyczy. A cóż to ma do rzeczy w tym przypadku? Gdy mi chodzi ledwie o to, iż produkt spełniający pewne kryteria, większą szansę ma by zaistnieć i aby pisano o nim nawet na KK. A tak się składa, że bardzo mi się kojarzy ten obraz z tym, z czym Holiłud z reguły się utożsamia.
A Oscary to coraz większa farsa, co ludzie je wręczający już sami zauważyli w tym roku i pospieszyli z ogłaszaniem zmian w swych strukturach, ale jakby Akademia przeoczyła w nominacjach "Carol" (jeden z najlepiej recenzowanych filmów zeszłego roku) to poważnie zachwiałaby swoja wiarygodnością.
Oscary to zawsze była farsa. Bo to zabawa – ale potrzebna dla promocji wszystkich, którzy/które powiązani/e z produkcją filmową. W końcu ci ludzie z tego żyją. Więc nie ma co akcentować tego, że akuratnie w tym roku co nieco ponarzekano na tą nagrodę. Tym bardziej że i w kontekście „Carol” znalazła się sposobność – bo takowa zawsze może, niezależnie jakiej sprawy by dotknięto.