Les-silent-story. O polskiej prozie lesbijskiej
Nic dziwnego, że ich autorki traktowały dzienniki jak szufladę z podwójną przegrodą: do jednej części kładąc kartki za osobiste na edycję, do drugiej to, co osobiste i zarazem "gorszące" moralnie, wszystko razem przewiązując tasiemką w diariusz. Działo się tak wskutek, rozpowszechnionej w stereotypach, kobiecej przezorności, i przeświadczenia, że pisanie o kobiecym homoerotyzmie to "czarny ląd czarnego kontynentu", kwestia w dwójnasób stabuizowana.
Pisanie tego szkicu przypominało "przygodę w nieznanym kraju". Było frajdą i kłopotem, bo tekst nie mógł znaleźć dla siebie czasu i miejsca. Długo szukał swojej opowieści. O tym, dlaczego, za moment. Polski dyskurs genderowy przypiął prozie lesbijskiej Polek łatę "czarnej owcy"; jest słabo reprezentowana, rozrzucona po kątach historii literatury, w najmłodszym wydaniu ledwie widoczna. Poza wszystkim - niewygodna metodologicznie. Słowem, zniechęca do siebie krytyków literackich i historyków. Zajmująca się wątkami lesbijskimi we współczesnej polskiej literaturze Inga Iwasiów podkreśla, że "większość dostępnych w języku określeń związanych z erotyką należy do kwestionowanego [przez nią, autorkę - M.C.] wzorca i trudno uniknąć zaznaczania wątpliwości, dystansu, czasem ironii. [...] brak terminologii zmusza [...] do używania stylistycznie kłopotliwych eufemizmów. [...] towarzyszy mi stale poczucie - przyznaje dalej Iwasiów - że mówię obok, bo przecież jestem jednak na zewnątrz, nie mam prawa dopowiadać czegoś, co naruszałoby cudzą prywatność". Ja także nie mam na żadne z powyższych copyrightu. Mimo to była i jest dla mnie proza lesbijska "czarną wełenką": pociąga i wprawia w zakłopotanie; jest, w jakimś sensie, tabu. Niech więc przyjmą "podziękowania" moi studenci i praxis życiowa, jaka przeszkodziła mi myśleć o prozie lesbijskiej jako projekcie dobrym dla zimnych uniwersyteckich murów (nie czarujmy się, akademickie "igloo" mało co przyjmie). Właśnie tym skutecznym "katalizatorom" zawdzięczam, że siadłam nad własnym tekstem, co prawda później niż zamierzyłam, za to z większym przekonaniem. Autor potrzebuje motywacji. W moim wypadku było nią tabu. Przedmiotu-Podmiotów. Pamiętam pytanie o, ewentualny, rozziew tematu z seksualną orientacją piszącego. U licha! Co ma piernik lesbijek do mojego wiatraka! Na przykład, bo rzecz można ciągnąć dalej i pytać choćby o emigrantów, rzeczywiście jedynych, którym wypada pisać o literaturze emigracyjnej? Bywało jeszcze śmieszniej, kiedy rzekoma lesbijka (ja) męczyła studenterię Adamem Grywałdem Berezy, rozdziałem Homo-coco z Pożegnania jesieni czy Monologami waginy Eve Ensler. Dopiero fotografia Witkacego z serii "min" stała się dowodem "w sprawie" o seksualność uczącej. Spodobała mi się i grupa przyjęła, że lesbijkę nie zajęłyby czarne gogle Ignacego. Najśmieszniejsze, że zdarzenia, o jakich opowiadam, rozegrały się dość niedawno, a "umęczeni" są ode mnie niewiele młodsi. I jeszcze, i ciągle, inaczej niż ja, uprzedzeni. Tabu. Homoerotyzm to wciąż sprawa z gatunku tych "do kąta". Najchętniej zrobiono by z tego tabu tabula rasa, zgumowano i zapisano je czymś "przyzwoitym". Dlatego tak mało lesbizmu w polskiej literaturze. Nie tylko ostatnich lat. Wszystkich, o jakich piszą w podręcznikach naszej literatury.
Nie inwentaryzowałam skrupulatnie polskich tekstów z wątkami lesbijskimi, lecz te, jakim się przyjrzałam, nie prezentują się najlepiej. Tak w kwestii ilości, jak jakości. Pisarki zaprzyjaźnione z kobietami albo zakochane w swojej płci dawały świadectwo uczuciom przede wszystkim w memuarach, wszędzie indziej o nich milcząc.. Prowadzenie dziennika, podobnie jak listów, przez wiele wieków było czynnością kompensującą publiczne uprawianie literatury, choć nie zawsze dotyczyło spraw błahych, a odwrotnie, często dotykało istotnych. Nic dziwnego, że ich autorki traktowały dzienniki jak szufladę z podwójną przegrodą: do jednej części kładąc kartki za osobiste na edycję, do drugiej to, co osobiste i zarazem "gorszące" moralnie, wszystko razem przewiązując tasiemką w diariusz. Działo się tak wskutek, rozpowszechnionej w stereotypach, kobiecej przezorności, i przeświadczenia, że pisanie o kobiecym homoerotyzmie to "czarny ląd czarnego kontynentu", kwestia w dwójnasób stabuizowana. Tym samym żadna z pisarek nie posunęła się tak daleko, jak Oskar Wilde, który z coming out wszedł wprost do więzienia. "Więzienie" diariusza, jakiego doświadczyły piszące, miało zostać otwarte dopiero kilkadziesiąt, nawet więcej, lat po ich śmierci, razem z wydaniem fragmentów lub całości zapisków. Dzięki dziennikom - oraz epistolografii, jaką zostawiły po sobie niektóre autorki - wiadomo na przykład, jaką sympatią darzyła Wirginia Woolf Vitę Sackville-West czy Ethel Smith, rozjaśniła się relacja Marii Dąbrowskiej i Anny Kowalskiej, w pewien sposób jawnymi stały się także skłonności homoseksualne (?) Anny Iwaszkiewiczowej. Jasne, to nie miejsce na wyliczenia świadectw "historii polskiej literatury lesbijskiej", nawet pierwszych z brzegu. Gdybym jednak dała okazję takiej "dezynwolturce", więc omówiła większość z historycznych poświadczeń polskiego lesbizmu, i tak wyszłaby "historia w pigułce", "historyjka". Coś, co z powodzeniem daje się zepchnąć na margines. W każdym znaczeniu słowa.
Układem odniesienia najmłodszej prozy są, oczywiście, starsze i najstarsze powieści lesbijek. Jak dzienniki, i one maskują temat, mają niejasne podłoże biograficzne i, często, relatywną wartość. Jedną z pierwszych, jeżeli nie pierwszą propozycją zapisania prozą kobiecego homoerotyzmu jest Poganka Narcyzy Żmichowskiej (1846), o której rzadko się pamięta, że kamufluje lesbianizm autorki. Nie dostrzegano długo alegoryczności utworu. Autobiograficzny klucz, jaki schowała w prozie pisarka, mając nadzieję, że wrzuca go do przysłowiowego jeziora, wydobył dopiero nieoceniony Boy-Żeleński. Okazało się, że Żmichowska ukryła w tekście przyjaźń do Pauliny Zbyszewskiej. Podobnie zachowała się Woolf, autorka Orlanda (1928), publikując pod takim tytułem "najdłuższy i najbardziej uroczy list miłosny w literaturze", czyli prozę o mężczyźnie-kobiecie pisaną tylko pod adresem ostatniej, Vity. Nie znaczy to, że obie powieści są podobne. Nie są. Wspólny jest tu ów kamuflaż, z jakiego będą korzystać kolejne piszące lesbijki. Lesbijki lub pisarki o nie zdefiniowanej orientacji, jak Aniela Gruszecka - autorka prozy, której tytułem myślałam, pisząc własny tekst - żona językoznawcy, Kazimierza Nitscha. Jej powieść to hipotetyczne pytanie, czy i jak mogłoby zaiskrzyć między dwiema, i wyraźna odpowiedź, w efekcie czego nie zaiskrzyło. W Przygodzie w nieznanym kraju wyciąga się z tej niemożności wnioski, o dziwo, optymistyczne. Jest ona bowiem powieścią o odkrywaniu siebie, the Coming Out Novel, więc przykładem gatunku uwydatniającego najczęściej męską postawę wobec zmieniającego się świata, tu zastąpioną feminocentryzmem.. A gdzie w niej lesbijki? Znów za zasłoną. Obie kobiety, Julia i Klara, są lub były związane z mężczyznami, choć żadne z nich biseksualistki. Wybór tej, nie innej płci bywa w prozie lesbijskiej warunkowany doświadczeniem życiowym. "Powieściowe lesbijki - wyjaśnia Ewa Kraskowska - bardzo rzadko są nimi z biologicznej konieczności, na ogół jest to ich wolny wybór". Nie inaczej u Gruszeckiej. Protagonistka, Klara ma za sobą nieudaną biografię, jest wdową, lecz będzie szczęśliwa. I dobrze, bo bohaterka prozy o odkrywaniu siebie, jak ją nazywa Kraskowska, nawet powinna doświadczyć negatywnie istnienia, by stać się impregnowaną na wszelkie "przygody". Nie na takie z kobietami (które działają w the Coming Out Novel jak lekarstwo), ale na "doświadczenia negatywne", jakie zapewnia kobiecie (tylko) mężczyzna. Między powieścią Gruszeckiej a twórczością Izabeli Filipiak zieje pustka. Można ją zapełniać od biedy drobnymi narracjami, nie zmieni to jednak faktów: hipoteza lesbijska, jaką postawiono w międzywojniu, stała się niepodważalną tezą niedawno, w latach 90. Ponad pół wieku wstydliwego milczenia, embarga na "twórcze pisanie" kobiet lubiących inne kobiety. Jakkolwiek nie nazywać tej cenzury, nie sposób przyjąć, by przez tych kilkadziesiąt lat nie urodziła się żadna, skłonna pisać lesbijka.
Niebieska lesbijka czy Madame Estetyka?
Niebieska menażeria (1997) Izabeli Filipiak zasługuje na osobne miejsce z podstawowego powodu: nigdy dotąd w polskiej prozie nie pisano o lesbijstwie tak otwarcie. Właśnie dlatego książka stała się układem sprawdzeń każdej następnej, próbującej opisać kobiecy homoerotyzm, w tym również odniesieniem dla młodej prozy lesbijskiej. Jakkolwiek pisarka nie ma dziś dwudziestu czy trzydziestu paru lat, poświęcę jej opowiadaniom więcej uwagi.
Na trzecią prozę Filipiak czekano w napięciu. Z kilku przyczyn: domyślano się w niej tematu emigracji, więc zwierzeń piszącej z biografii, oczekiwano też potwierdzenia lub zakwestionowania stylów myślenia i pisania znanych z jej poprzednich tekstów. Nic dziwnego, że gość wszedł tylnymi drzwiami. Autorka nie dała się przyłapać na spełnianiu życzeń odbiorców, jeśli więc któreś z nich zrealizowała, to w bardzo nieoczywisty sposób. Gość, który "wzgardził" przystrojonymi i otwartymi na oścież drzwiami, nie mógł się spodobać. Przede wszystkim Panom Domu, czyli męskiej krytyce. Pomieszaniem zareagowali Przemysław Czapliński i Piotr Śliwiński, wytykając Niebieskiej... meandryczną kompozycję i niepokojący egotyzm. Pierwszy nawet przyznał, że pisarka uczyniła mu "spory zawód". Nie mnie, ale też, czytając jej zbiór rok po wydaniu, byłam "nieprzyzwoicie" małoletnią, nie doświadczoną czytelniczką. Bardziej elegancko ocenił rzecz Naczelny "Odry", Mieczysław Orski, podkreślając, że za nie zawsze zadbanym stylem i kapryśną, podporządkowaną aktualnym zamysłom formą stoją pasje i namiętności piszącej. "Odźwierne", czyli krytyczki, skitowały kwestię kompozycji postronnymi lub quasi-obiektywnymi rozpoznaniami, jak Inga Iwasiów, nazywająca tom opowiadań "prozą o dość luźnej konstrukcji". Pojawiły się także, wywołujące uśmiech autorki, próby czytania Niebieskiej... jako sylwy: "Nie wiem, jak kim, ale mną wstrząsa na myśl, że mogłabym napisać sylwę". Tego, że popełniła literaturę autobiograficzną, nie mogła się wyprzeć. Do chwili wydania książki Filipiak proza roczników 60. była skrajnie fikcyjna. Ów "kłopotliwy" tom odegrał więc rolę płodozmianu, jedno ruszył, inne zmienił, pokazując nowe-stare oblicze pisania (na przykład w perspektywie lektury tematu emigracji, zdecydowanie przewartościowanego przez autorkę). Z tych samych powodów stał się książką ważną, jeśli nie obowiązkową, dla próbujących dziś sił w prozie lesbijek: Ewy Schilling, Moniki Mostowik i innych, najczęściej anonimowych, twórczyń. Każda z nich, idąc traktem własnej autobiografii, powinna przejść przez Niebieską.... ulicę.
Jakim to ziarnem, skutecznym a tajemnym, pisarka rzuciła w literaturę? "Ziarnem" autobiografizmu. Znający jej życiorys domyślili się znaczeń słów Niebieskiej menażerii, jak Ameryka, Paryż, Haarlem czy Mars.. "W samej postawie autobiograficznej nie ma niczego zaskakującego, zaskakuje natomiast nieskrywany autobiografizm w literaturze najnowszej", przyznali w 1999 roku autorzy Kontrapunktu. Mimo że ożywcze, ziarno nie podobało się wielu krytykom. Było "za" ożywcze (i zbyt "czułostkowe"), by je przyjąć bez zastrzeżeń. Niebieska menażeria była i jest za szczera. Oczywiście i nadal dla tych, którzy wolą tzw. "kłamstwo" literackie. Izabela Filipiak jest, nie boję się tego określenia, mistrzynią literackiej autobiografii, czego dowód składa także w ostatniej książce, tym razem poetyckiej i, w przeważającej części, lesbijskiej, w Madame Intuita (2002). Ostrzega w niej: "Uważaj, bo jestem nieskromna!". Gdzie indziej dodając: "Materiał życia nadaje się do tego, żeby pracować z nim podobnie jak z materią fikcji. [...] Historia naszego życia staje się tworzywem, któremu elastyczności przydają dopiero uczucia. [...] Być może nie jest wszystkim, co można znaleźć na świecie, ale chcemy ją poznać, gdyż jest nam dana, jest źródłem i zapisem tego, czym jesteśmy. Jest być może jedyną rzeczą, którą naprawdę posiadamy [...] Jeśli nie zapiszemy naszych historii, nikt inny za nas tego nie zrobi i zginą razem z nami". Wiedzą o tym i młode pisarki, skądinąd przekonane, że miłość kobiety do kobiet może ustać i ujść kanałem heteroerotyzmu. Niemal każda z młodych mogłaby powtórzyć za narratorką fabuł Filipiak: "odkryłam, że nie kocham już kobiet. [...] starałam się odkryć w mężczyznach coś, co sprawiało, że kobiety im się oddają [...]. Nie chciałam odrzucić idei heteroseksualizmu". Krótki komentarz: w powieściach lesbijek istnieje - większe prawdopodobieństwo spełnienia tych słów niż w literaturze gejowskiej (oczywiście przy założeniu, że podmienimy wyrazy opisujące seksualność bohaterów, tj. kobiety na mężczyzn).
Nie pytam, dlaczego tak się dzieje (trzeba by było wejść do gabinetu psychologa i pożyczyć jego narzędzia analityczne), jedynie zauważam prawidłowość. Ewentualną odpowiedź wolno wiązać z transseksualizmem kulturowym (transgenderism) albo z określeniem płci jako "niemożliwego do przeanalizowania związku chemicznego" - zdaniem wielu krytyczek, najbardziej rozpowszechnionego w dzisiejszej teorii feministycznej przedstawienia gender. Regułą jest również mobilność kobiecych bohaterek, najwyraźniejsza u Filipiak. I tu, i w tekstach, o jakich za chwilę, doświadczają one czegoś w rodzaju ruchowej nadpobudliwości o głębszym, egzystencjalnym wymiarze. Mało powiedziane, że znajdują się w stanie permanentnej przeprowadzki i nigdzie nie zagrzewają miejsca. Ruszać się to ich modus vivendi. Tyle tylko, że ten ruch to odruch (lękowy), przejaw fobii, fuga (ucieczka). W nowych wierszach Filipiak nazywa go "stanem fugi". A w Niebieskiej... pisze: "dla mnie jest oczywiste, że gdy ktoś przeżył połowę swego życia, powinien przewidzieć resztę, coś na poważnie zaplanować. Zadbać o przyszłość, czy w domu, czy nad oceanem. Ja nie wiem nic". Narratorka zbioru określa siebie "listem gończym". Czuć w jej pogoni za psami, Pitbullicą, Pershingiem, czy, ogólnie, za życiem i osiadłością ten sam strach, o jakim będzie wspominać Schilling w Akacji; strach przed kolejnym cierpieniem, następną raną, przed człowiekiem. Kobietą i mężczyzną. Nie znaczy to, że wszystkie piszące lesbijki się czegoś obawiają. Byłby to absurd. Jednak polskie, "zaprogramowane" przez naszą tradycyjną kulturę, w tle z wieżą kościoła i bardzo rycerskim rycerzem na białym koniu, czują wyjątkowy "strach przed lataniem". To on, strach, zmienia je w "polatuchy". Dlatego podmiot ich prozy jest nomadą, wyjątkowo - istnieniem zakorzenionym. Bardzo upraszczając można nazwać lesbijską prozę średniego i młodego pokolenia nomadyczną. Ryzyko, że powieli ona klisze powieści "korzennych", jest niewielkie. Inaczej z perspektywą, jaką autorka (tu: Izabela Filipiak) wybiera dla narratorki własnej prozy; kamerą narracji filmuje wyłączenie "niebieskie" lesbijki. Wyobraźnia pisarek-lesbijek najczęściej mieści się w, szeroko rozumianym, obszarze estetyki, nierzadko zbłąkana wśród campu i kiczu. Okładki książek Filipiak i Schillng albo internetowe strony z twórczością młodych lesbijek (gdzie odbiorca czuje się jak w ogrodzie Małego Księcia; tyle tam różowych, i nie tylko, kwiatków!) pozwalają domyślić się pewnej reguły. Estetyzacja świata lesbijek w myśl triady piękno - dobro - prawda kontra "mniej ładna" rzeczywistość gejów? Tam, gdzie powinno być tyle stereotypów, ile śniegu w lipcu, następny, że kobiety lubią tapety w aniołki i listki oraz pacyzfizm, a najmocniej zwierzątka i Panią Naturę? W prozie Filipiak trochę tak się to przedstawia. Niebieskim kotom, jakie otrzymuje od mamy narratorka, blisko do kobiet, które ją fascynują: jako kochanki albo obiekty wzniosłych, platonicznych uczuć. Menażeria Filipiak jest niebieska jednak nie tylko dlatego, że w prozie "biegają" niebieskie koty, a jedna z bohaterek, Weronika, ma twarz Madonny. Niebieskie są tu sny o przeszłości, Ameryka jest "niebieska". Niebieski to kolor wyobraźni pisarki. Nieprzypadkowo jej druga książka ma w obu wydaniach takąż okładkę, nie przypadkiem fresk II Perugino z Collegio del Cambio z okładki ... menażerii przypomina kolor morza. Przedruk obrazu Andrzeja Urbanowicza na okładce Madame Intuita również wygląda jak bezchmurne niebo. Proza lesbijska "myśli" kolorami? W jakimś sensie na pewno. Niestety, w jeszcze większym karmi się stereotypem. Na szczęście ma do niego stosunek ambiwalentny. Obok kwiatów rosną w niej listki (i wrzosy, jak w Akacji Ewy Schilling). Kiedy Mme Intuita, w jednym z wierszy tomu, "wzrusza się na widok listka", to porównuje siebie z naturą. Kocha-nie kocha? Niewinność? Dobra i łagodna? Harmonijna? Wszystkie odpowiedzi "odpadają". Bohaterki prozy Filipiak, także tekstów najmłodszych autorek, sypiają, jak w wierszu Mme Intuita wzrusza się na widok listka, z listkiem i "deprawują martwą naturę". Niedługo później idą na wrzosowisko, powłóczyście patrzą jedna na drugą i, po powrocie do domu, zamykają sypialnię, wieszając na drzwiach, zamiast "closet", informację z napisem "closed". Nie wypada mi postąpić inaczej, jak zamknąć drzwi tego rozdziału i uchylić następne.
Nowa "semiotyka"?
Literatura lesbijska nie wymaga nowej szkoły czytania. Owszem, metody lektury wypracowane przez badaczki w rodzaju Judith Butler czy Adrienne Rich są niekwestionowane. Ale projekt "wielkich badawczych laboratoriów" byłby nieporozumieniem. Jak gdzie indziej i tu, w literaturze lesbijek, obowiązuje podział na dobrą i złą. Wydzielać lesbijską poezję i prozę od reszty oznaczałoby podtrzymywać przekonanie, że obie one są terra incognita. A i bez tego sprawa jest dostatecznie skomplikowana. Na pytanie o nową "semiotykę", przez jaką rozumiem każdą Nową Instytucję Hermeneutyczną, nie tylko tę z Semiotyki seksu Jeanette Winterson, odpowiem krótko, że nie. Potrzeba jest inna i, zarazem, "stara" jak gender czy, lepiej, women studies: polską literaturę lesbijską należy dobrze zrewindykować, strząsnąć kurz z wielu książek i przyjrzeć się, jak XIX-wieczna, może starsza, polska Chloe lubiła Octavię. Dwudziestoparoletnimi Chloe i Oktawiami zajmuje się krytyka literacka. Natomiast proza ich prababek powinna interesować historyków. Jeśli tylko jest czym się zajmować. Inaczej nie unikniemy zestawień Gruszeckiej, która ledwie wspomina o możliwości związku międzykobiecego, z Filipiak, dla której jest on oczywistością.. Podobną anegdotę przypomina Winterson, powiadomiona przez młodą studentkę, że pisze jak Radclyffe Hall, autorka safickiej powieści, The Well of Loneliness, za którą wytoczono jej proces. Prostą przesłanką do zestawienia była orientacja seksualna piszących. Autorka Płci wiśni odwarknęła: "Jestem w końcu zboczona, więc nie mam nic przeciwko temu, żeby dzielić łoże ze zwłokami. To łoże w kształcie książki, ta książka w kształcie łoża musi pomieścić nas wszystkie [piszące lesbijki - M.C.], bo niezależnie od tego, jaki reprezentujemy styl, filozofię, talent, jesteśmy lesbijkami". Zdanie, jakie postawiła kilka akapitów później, radzę wziąć do serca, a następnie odnosić do wszystkich autorek dobrej lesbijskiej literatury (a taką jest Winterson z pewnością): "Jestem pisarką, która, tak się składa, kocha kobiety. Nie jestem lesbijką, która przy okazji pisze". Znaczy to, że najpierw się pisze, potem kocha. Bardziej w przenośni niż dosłownie, bo w życiu bywa różnie. Winterson formułuje jednak poważną przestrogę i wie, co za nią stoi. Wszak lesbijska terra incognita to teren jej własnej działalności. Ostrzeżenie dotyka istoty pisarstwa tak niepoprawnie, bo politycznie nazywanych "mniejszości seksualnych", i objaśnia warunki jego istnienia. Duża część twórczości gejów i lesbijek jest rodzajem terapii, nie sztuką.. Truizm, że temat to jeszcze nie książka, a wątki lesbijskie nie czynią z tekstu lesbijskiej literatury, nabiera szczególnego znaczenia. Zwłaszcza wobec utworów promowanych w polskim internecie. Ich autobiograficzność nie jest efektem dotknięcia czarodziejskiej różdżki formy, dzięki której autoterapia zmienia się w literaturę. "Sztuka musi się oprzeć pokusie autobiografizmu", powiada Winterson. Jeśli się nie oprze, nikt nie wybaczy "zwiedzionym na pokuszenie". Może tylko adresatki tej prozy. Ja nią jednak nie jestem.
Kartki z Odessy
Lesbijki to kobiety, o czym wypada powiedzieć głośno, albowiem ich twórczość posiada cechy wspólne z tzw. pisaniem kobiecym. Począwszy od lat 70. ubiegłego wieku, w ramach women studies, próbowano określać genologię i tematy "typowe" dla literatury kobiet. W dużym stopniu niesłusznie, bo osławiona "kobieca literatura" okazała się nie istnieć.. A jeśli nawet, to w takim nasileniu jak literatura mężczyzn. Do jednej szuflady upychamy Kochanowskiego, Eliota, Manna i Gogola, w drugiej robimy miejsce na Atwood, Blixen, Malewską i Tulli. Jedno czytamy w takich okularach, drugie w innych. Absurd! Do tego znów polityczny. Przecież nie myślimy podobnymi kategoriami! Nie zdołalibyśmy zresztą opisać, na przykład, twórczości Marguerite Yourcenair, pierwszej damy Francuskiej Akademii Literatury, prywatnie lesbijki, autorki prozy opowiadanej najczęściej głosem męskim, jedynie terminem "kobieca". Dzisiejsze gender studies, kontynuujące tradycję studiów kobiecych, proponują interdyscyplinarne, nie literaturoznawcze, myślenie o literaturze, równocześnie uchylając perspektywę płci biologicznej (sex) dla kulturowej (gender). Wszelako zgromadzone przez women studies dobro analityczne zostało. I, jakkolwiek by go nie oceniać, jest wygodne w lekturze prozy lesbijskiej.
W przekonaniu Ewy Kraskowskiej typowo żeńskie aspekty tekstu literackiego, jego preferencje, można skatalogować. Wybieram z nich tylko obecne w prozie młodych autorek. Są to: miłość, jej brak i jej dewiacje, rodzina, ciało kobiece i jego funkcje fizjologiczne, bliskie obcowanie ze światem natury (preferencje tematyczne); realizm, psychologizm, intertekstualność (konwencje literackie); negatywny bohater męski, toksyczna matka, czarownica, wariatka; z preferencji stylistycznych: emocjonalność, metaforyczność, rzeczowość (zakres kreowania charakterystycznych, zwykle stereotypowych postaci). Tekst, jaki daje się wkleić do katalogu teorii, służąc za ich czytelne odwzorowanie, nie tylko nie jest wywrotowy; przede wszystkim jest stereotypowy. I rzeczywiście, zamieszczone w internecie opowiadania Urszuli Raczyńskiej zdradzają, co czytała ich autorka (a czytała, na przykład, Lacana, Woolf i Borgesa). Zdradzają przy okazji jeszcze, że korzysta ona z lektur powierzchownie, szafując nazwiskami piszących zamiast stylami ich pisania. Oczywiście, Raczyńska stawia na miłość (lub jej brak; por. Zahir, Tajemnica), nie kryje, z kim, gdzie i jak sypiają jej bohaterki, świetnie wie, że uczucie kosztuje, a jego strata boli, analizuje toksyczną, macierzyńską połowę rodzinnego domu. Jednak stosuje nieznośnie egotyczną perspektywę, przy której podmiotowość Niebieskiej menażerii prezentuje się skromnie, jeśli w ogóle się prezentuje. To żaden zarzut, pod warunkiem, że podmiot ma coś do powiedzenia. Niestety, nie w tych tekstach. Twórczość ich autorki ujawnia jeszcze jedną cechę wątpliwej wartości: "pobożne liryzacje". Większość opowiadań, traktacików, najczęściej obrazków (za statycznych jak na fabuły "z mięsem") to, skierowane do kobiet, podziękowania, modlitwy lub przeprosiny, rozpięte na diapazonie uczuć erotycznych: od wzniosłych po agresywne. Trochę to przypomina skalę odczuwania podmiotu Sonetów odeskich Wieszcza, ale, koniecznie, w połączeniu z Avant-popem (przy zastrzeżeniu, że moja wyobraźnia widzi jego przejawy tylko w literaturze) i ckliwym, kobiecym serialem. Niestety, ambicje autorki do pożenienia osobistego z "publicznym" (w znaczeniu tradycyjnych, znanych powszechnie języków i stylów prozy) spaliły na panewce. Choć rozumiem, że zamiarem Raczyńskiej było przerobić (auto)terapię na literaturę.
Chałwa (z literaturą)
Zwłaszcza mężczyźni "wiedzą", jak trudno jest dogodzić kobiecie. A co, gdy jedna kaprysi przed drugą? Można takiej kupić, na przykład, chałwę z wanilią. Mniej więcej w tym stylu zaczyna się opowiadanie Moniki Mostowik, które, nie dlatego bynajmniej, że drukowane, można nazwać literaturą. Powód jest inny. Autorka znalazła wyraz dla uczuć i złapała lesbizm w, gorące od ironii, szczypce formy. A przecież mogła się pośliznąć.
Mostowik stawia pointę, od jakiej lesbijki zwykły zaczynać pisanie: zostawia bohaterkę-narratorkę wyleczoną. Z raną zagojoną po rozstaniu. W tym miejscu jej tekst rozstaje się z twórczością niskich lotów i pnie w górę, albowiem cios zadaje także mężczyzna, bohaterki są dwie, z których jedna to właśnie lesbijka. Wybiera się ją na "miejsce" spalenia wielu złych przeświadczeń o kobiecym homoerotyzmie: na przykład, że nad ładną lesbijką tylko pożal się Boże (szkoda piękna dla kobiet; zostało dane wyłącznie mężczyznom); że skoro lesbijka, to musiała kiedyś-tam zostać zgwałcona (odzywa się teoria wiktymistyczna, w zgodzie z jaką skrzywdzona przez mężczyzn kobieta rezygnuje z relacji heteroerotycznych); że lesbijka bywa częściej aniołem (wcieleniem dobroci) niż dziewczyny o przeciwnej orientacji. U Mostowik wszystko to zostaje wywrócone albo zatarte. O przeszłości chimerycznej lesbijki się milczy, za to mnoży jej neurotyczne zachowania i wystawia na próbę ciekawość czytelnika. Jak w każdym dobrym tekście, zostawioną w stanie domysłu. Pojawia się, wcześniej markowana, kategoria transgenderism: narratorka, zorientowana na mężczyzn, zbliża się ostatecznie do lesbijki również ciałem. A wszystko dzieje się w konwencji "sublokatorstwa" i menagés a trois: one, lesbijka i heteroseksualna, mieszkają razem, on, partner drugiej, dołącza później. W efekcie otrzymujemy dość błyskotliwy obrazek trzech orientacji: prokobiecej w przebraniu kobiety (lesbijka), prokobiecej w przebraniu mężczyzny (on) i nie zdecydowanej, "płci dygresyjnej", jak ją nazywa Monika Bakke Mostowik daje więc przykład możliwości, jakie otwiera przed literaturą doświadczenie lesbizmu. Co prawda nie są one skomplikowane artystycznie, ponieważ promują tradycyjną walkę sztuki ze skostnieniami kultury. Jeśli jednak przypomnieć sobie, że i takich przypadków jest w tej literaturze jak na lekarstwo, tekst Mostowik okaże się ważną propozycją.
W masce rusałki
Terapia, o jakiej wspomina w Semiotyce seksu Winterson, czasami bywa barierą nie do pokonania. "[....] nie tak łatwo dokonać autoanalizy przy pomocy twórczości, ponieważ literatura jest kreacją, ustawianiem zasłon. [...] pisanie to zakładanie masek, a zarazem ich zdzieranie", dopowiada Filipiak. Odniesiona do jej własnej twórczości, jest ta uwaga czytelna i zrozumiała; zwłaszcza w kontekście Madame Intuita. Chcąc ją natomiast wiązać z pisaniem Ewy Schilling, trzeba w słowach autorki Niebieskiej.... zrobić korektę. Proza olsztyńskiej pisarki to także maskowanie (biografii, doświadczeń), przy czym nie zdziera się w niej zasłon.
Pierwsza zwróciła uwagę na konwencję maski u Schilling Inga Iwasiów. Niedosłownie, zastanawiając się raczej nad pożytkiem z używania przez autorkę pseudonimu. W opowiadaniach z debiutanckiego Lustra (1998) rozpoznała również grupy pozbawione głosu w publicznej mowie, stanowione przez Żydówki, matki, kochanki. Przez lesbijki. Po prostu przez kobiety. Bowiem ambicją pisarki jest ustalenie i przeanalizowanie kondycji lesbijskiej w społeczeństwie. Istniejące poprzez nią podmioty, okazuje się, podlegają podwójnemu wykluczeniu: jako lesbijki i właśnie kobiety. Schilling zwielokrotnia tę obcość, dodając bohaterkom maski emigrantek: ze Słowacji, z Rosji. W Akacji (2001) nałożą je Niemki, które zanegowały możliwość powrotu do ojczyzny po klęsce wojny. Wyraźne jest w tej prozie coś jeszcze: odsuwanie świata literatury od współczesnego. Chyba najdalej w historię sięga opowiadanie Notatki, osadzone w schyłku XIX wieku. Reszta, razem z mikroopowieściami włączonymi do Akacji, rozgrywa się po II w. ś., przed nią, rzadziej - na długo po wojnie, w pobliżu naszych czasów. "Maskę czasu" pisarka podbija następną, "maską gatunków". Wiele jej fabuł to dzienniki, pamiętniki, opowieści, jakich autorkami są same bohaterki. Zaraz obok znajduje się "maska narracji"; w końcu każda z postaci przemawia w tej prozie własnym, raczej dobrze modulowanym, głosem: raz zdającym sprawę z doświadczenia holocaustu, gdzie indziej z doświadczeń "więźniarki" zaboru (w Lustrze - rosyjskiego). Dlaczego nazywam rusztowania, na jakich wznosi się cała epika, maskami? Dlatego, że kryją autobiografizm. O doświadczaniu własnej seksualności Schilling mówi głosami innych. Czy kamufluje je tak, jak czyniły to piszące w pierwszej połowie XX wieku albo wcześniej? Nie korzysta z narracji męskiej, znanej z Poganki, a ustawia jeszcze głos w pierwszej osobie, nie pisze hipotez, jak Gruszecka, ale kreuje odrębne, za każdym razem inne, światy fikcji. Najczęściej, uprawdopodobnionej. Zwierza się z homoseksualności z pomocą konwencji literackiej. Zatem pytanie o wymiar artystyczny jej tekstów nie ma większego sensu. Za to muszę zauważyć, że nie wszędzie jest on jednakowy.. Lustro jest bardzo nierówne, meandryczne, pisarkę ponosi nadmierna uczuciowość, bywa, że fabuła wpada w sztampę lub osuwa się w kicz. Inaczej niż Mostowik, Ewę Schilling zadowala stereotyp wiązany z "kobiecością" i tzw. pisaniem kobiet. Jej bohaterki to namiętne czytelniczki Achmatowej, Cwietajewej i sióstr Brontë, autorki literatury o własnej krzywdzie, zadanej męską ręką. Ostatniej zresztą nie lubią albo odnoszą się do niej z rezerwą. Gwałt, małżeństwo z rozsądku a wbrew erotycznym przekonaniom, natrętni adoratorzy... Wiele skłania, by podejrzewać Schilling o mizoandryzm. Jeśli rzeczywiście obecny w jej prozie, to nie do okiełzania prostym, interpretacyjnym słowem.
Drugiej i, dotąd, ostatniej książce pisarki, wspomnianej Akacji, krytyka przyjrzała się uważniej niż pierwszej. Co warto podkreślać nie tylko wobec faktu przemilczenia Lustra, ale wprowadzenia nazwiska autorki, a za tym, samej powieści lesbijskiej (tj. Akacji) w obieg krytycznoliteracki. W obieg ogólny i nadrzędny (wobec lesbijskiego marginesu). Mimo że książkę Schilling przyjęto ciepło, wypomniano jej martwy głos literackich konwencji. Dokładniej, brak jej własnego głosu. Ale powieść Schilling opowiedziała tym, trochę startym przez klisze, głosem ważną historię: bezcielesnej miłości kobiet.. Także odwołując się do znanych kulturze przeświadczeń, tyle że tych mniej oczywistych. Jednym jest postać rusałki, baśniowej efemerydy, która chce być kochana, lecz nie zamężna. Gdy wreszcie zakochuje się w mężczyźnie (zazwyczaj jakimś efebie), nie daje mu szczęścia. Nie potrafi się ucieleśnić. Jest pozbawiona ciała od zawsze. Skazana na samotność. Cierpi podwójnie: chciałaby, a nie może. Podobnie bohaterki Schilling, także te z Lustra: uczucia okazują głosem, pokazują na, zapisanej przez siebie, kartce, dotykają się, ale do sypialni z wywieszką "closed" wchodzą rzadko. Zwłaszcza w Akacji, gdzie zdarza się im to raz. Unikając somy, nie ryzykują psychicznej rany, więc tego, co skrywa najgłębiej cała twórczość Schilling. Obawiam się, że odsłonić tę ranę będzie pisarce jeszcze długo trudno.
Dość tych szeptów!
Filipiak zaczyna jeden z wierszy od stwierdzenia, że "Kobiety mówią szeptem". Kończy go przestrogą: "Kobiety mówią szeptem a potem śmieją się głośno -". Historia, zwłaszcza ruchów emancypacyjnych, przyznała jej słowom już nieraz rację. Dziękowałam w tym miejscu, więc chyba wypada mi złożyć, bardzo głośne, życzenia: polskiej literaturze - dobrej lesbijskiej prozy. Powodzenia!
Marta Cuber
Data publikacji w portalu: 2003-11-19
źródło: Kiosk.onet
Ten artykuł nie ma jeszcze opini. Twoja może być pierwsza!
Dopisywanie opinii, tylko dla zarejestrowanych użytkowniczek portalu