Szarlotka. Część 1

Majka bzigo@poczta.onet.pl
Prolog

Stefan odwrócił się plecami i zakrył dłońmi twarz. Barbara nie powiedziała nic, choć oboje od pewnego czasu czuli, że wisząca w powietrzu niczym miecz Damoklesa niepewność, prędzej czy później musiała na nich spaść i stać się prawdziwa.
Wstyd, który odczuwał Stefan był tak ogromny, że zdawałoby się iż niemal namacalny. Wiedział, że znów ją zawiódł. Najgorsza była jednak świadomość, że nie chciał jej zawieść i, że przecież było już tak dobrze i tak bardzo się starał... Był przekonany, że ten kilkudniowy kryzys wywołany zmęczeniem, wreszcie minął. Tymczasem okazało się, że nie.
To nie był kilkudniowy kryzys, a już na pewno zmęczenie nie miało z tym nic wspólnego.
Stefan zawiódł po raz kolejny i właśnie zrozumiał, że kłopot, z którego nieraz wyśmiewał się wspólnie z kolegami, stał się teraz jego niechlubnym udziałem. Jego własną, smutną, ale niestety prawdziwą bajką...

Rozdział 1. Jesienna zaduma.

Był chłodny, ale słoneczny, październikowy poranek. Lekki zachodni powiew leniwie strącał z drzew kolorowe liście prosto przechodniom pod nogi. Po niebie, w kolorze lodowatej ultramaryny, przepływały powoli pojedyncze szare chmury, nie wróżące dobrej pogody.
Barbara równie wolnym krokiem szła na przystanek. Przemierzyła najpierw Bagatelę, dotarła do Belwederskiej, przeszła na drugą jej stronę i podążając wzdłuż parku Łazienkowskiego chodnikiem pełnym liści, które, z każdym jej krokiem, szeleszcząc podrywały się do góry i opadały na jej stopy, dotarła na przystanek. Na przystanku stała już spora grupka pasażerów wypatrujących swojego autobusu. Barbara zatrzymała się z dala od nich i melancholijnym gestem podniosła z ziemi kasztan, który przed chwilą spadł z drzewa i potoczył się w jej kierunku.
Barbara lubiła kasztany. Nazywała je pieścidełkami. Lubiła ich brązowo rudą gładkość i lubiła je zbierać. Nieraz nosiła kasztan w dłoni tak długo, dopóki okoliczności nie zmusiły jej, by schowała go do kieszeni. Teraz też, stojąc w oczekiwaniu na autobus, obracała w palcach znaleziony przed chwilą kasztan i z wyrazem głębokiej zadumy na twarzy rozglądała się wokoło.
Tymczasem ludzie na przystanku okazali poruszenie. Jedni pchali się byle bliżej krawężnika, drudzy wycofywali, starając się uniknąć stratowania przez tych pierwszych. Na przystanek ciężko sapiąc wtoczył się autobus, z którego wysypała się spora grupa wprost na tych, którzy warowali przy krawężniku. Jakiś jegomość, zapewne wypchnięty przez wysiadających za nim, wyskoczył z impetem wprost na zażywną damę, stojącą dokładnie pośrodku wejścia do autobusu i piastującą w objęciach kosz z zakupami. Dama oczywiście podniosła krzyk, pomstując na brak szacunku względem kobiet, zaś ów wypchnięty jegomość w odpowiedzi pouczył ją z godnością, że wysiadający mają pierwszeństwo i, że jeśli ktoś stoi zbyt blisko wejścia, musi liczyć się z tym, że z własnej winy naraża się na tego rodzaju sytuacje. Zażywna dama zabulgotała coś pod nosem tonem głębokiego oburzenia i z rozmachem wsiadła. Jegomość odwrócił się na pięcie i poprawiwszy kapelusz ruszył w swoją stronę.
Barbara obserwowała incydent z daleka. Zdarzenie to przywiodło jej na myśl skojarzenie z nieustannie brzęczącymi pszczołami wlatującymi do ula. Tymczasem autobus zamknął drzwi, a Barbara odprowadziła go wzrokiem. Gdy ten całkowicie zniknął jej z pola widzenia, uświadomiła sobie dopiero, że powinna była do niego wsiąść. Nie przejęła się tym jednak zbytnio, gdyż zdarzyło jej się to nie pierwszy raz. Barbara była roztargniona i częstokroć będąc pogrążoną w zadumie zapominała o bożym świecie. Nieraz nie tylko zapominała wsiąść do autobusu, ale także wsiadała nie w ten, w który powinna, nie mówiąc już o tym, że nagminnie wysiadała na nieodpowiednim przystanku. Raz nawet, jadąc do swojej przyjaciółki Marii, zdarzyło jej się zapomnieć przesiąść. Była tak zaczytana, że mogłaby przysiąc, iż przesiadała się na placu Bankowym. Gdy w końcu jednak podniosła wzrok znad książki, sądząc, że za chwilę wysiądzie na znajomym przystanku w Tarchominie, ze zgrozą stwierdziła, że, nie wiedzieć czemu, znajduje się na Bemowie. Stwierdziwszy pomyłkę, wysiadła na najbliższym przystanku i złapała taksówkę. Do Tarchomina dotarła spóźniona zaledwie pół godziny, ale okazało się, że Maria wyszła, nie doczekawszy się na nią.
Na przystanek przy Bagateli wtoczył się kolejny autobus. Barbara machinalnie podążyła za ludźmi i wsiadła do środka, cały czas ściskając kasztan w dłoni.
*
Idąc po schodach w górę do sali wykładowej i obracając w palcach znaleziony rano kasztan, zastanawiała się jaka będzie ta jej nowa grupa. Wprawdzie rok akademicki zaczął się w zeszłym tygodniu, ale Barbara nie miała jeszcze zajęć ze studentami piątego roku. Ponieważ nie była jedynym wykładowcą historii sztuki na tym wydziale, sądziła, że zajęcia z tymi studentami poprowadzi profesor Matusiak, którego studenci w czerwcu obronili dyplomy. Profesor Matusiak jednakże właśnie odszedł na zasłużoną emeryturę i ktoś musiał zająć się jego nową grupą.
Barbarze było nawet na rękę to, że dostała tę grupę. Atmosfera w domu, jaka wytworzyła się ostatnimi czasy, sprawiła, że Barbara przestała czuć się tam dobrze i szukała pretekstów, by jak najdłużej nie wracać. Takim pretekstem niewątpliwie była praca i pozostawanie w niej po godzinach. Doszło nawet do tego, że chętniej niż zwykle brała zastępstwa za swoich kolegów. Jej dom nie był już taki jak dawniej. Ciepły i zawsze tak bardzo opiekuńczy Stefan zamknął się w sobie do tego stopnia, że mimo iż był w domu, Barbara odnosiła nieodparte wrażenie, jakby nie było tam nikogo i chociaż wiedziała, że to nieprawda, dla niej dom ział pustką. Emocjonalną pustką.
Teraz, już wprawdzie dużo rzadziej niż kiedyś, zastanawiała się, czy to było nieuniknione, ale zawsze potem pozostawało w niej nieprzyjemne odczucie, że być może można było zrobić dla Stefana coś więcej. W chwili obecnej natomiast nie dało się już zrobić nic. Na najdrobniejszą wzmiankę na drażliwy temat Stefan spoglądał morderczo na Barbarę i wychodził z mieszkania silnie trzaskając drzwiami. Jakiekolwiek porozumienie między nimi przestało być możliwe.
Barbara weszła do sali i rozejrzała się dokoła. Studenci, do tej pory rozmawiający głośno zamilkli na jej widok. Przyjrzała im się przelotnie. Grupa w sumie nie była zbyt duża, liczyła około piętnastu osób, spośród których najbardziej rzucały się w oczy dwie dziewczyny siedzące w pierwszym rzędzie: farbowana blondynka uczesana w dwa kucyki na czubku głowy, ubrana w modnym obecnie stylu techno i druga, długowłosa brunetka, ubrana zdecydowanie w stylu grunge. Za nimi siedziało dwóch chłopaków ubranych w spodnie z krokiem w kolanach. Wszyscy czworo wyglądali na dobrych znajomych.
Barbarze zachciało się śmiać. Te spodnie wyglądały tak, jakby ich właściciel nie zdążył skorzystać z łazienki i teraz było mu już wszystko jedno, którą nogawką wstydliwy balast wypadnie. Opanowała jednak wesołość, przywitała się, przedstawiła i przystąpiła do sprawdzenia listy. Dzięki niej dowiedziała się, że blondynka nazywa się Zofia Dzimicz, brunetka - Urszula Żeska, a koledzy to Adam Kuniejczyk i Tomasz Batko. Oprócz nich na liście znajdowało się jeszcze osiemnaście osób, z których dwie były nieobecne na sali. Barbara wpisała nazwiska nowych studentów do swojego kapownika, przejrzała notatki do wykładu, rozdała odbity na ksero konspekt i rozpoczęła omawianie tematu.
*
Ula, Zocha, Adam i Tomek wracali razem z zajęć. Chłopcy z ożywieniem opowiadali o ostatniej sobotniej imprezie i próbowali przelicytować się, który z nich więcej wypił i, który bardziej upalił się skunem. Zocha jak zwykle słuchała tego z wypiekami na twarzy, bowiem cały sobotni wieczór, z powodu zatrucia przeleżała przed telewizorem oglądając filmy na video, wskutek czego ominęła ją "dobra zabawa". Ula tymczasem zastanawiała się, co tutaj w ogóle robi. W przeciwieństwie do Zochy nie była zwolenniczką "palonych" imprez w stylu techno. W ogóle była przeciwniczką wszelkich imprez, na których pojawiały się "dragi". Uważała, że można się dobrze bawić bez przypalania, wciągania, zarzucania kwasu, zażerania się pizzą z halucynogennymi grzybkami czy, uważanego przez wszystkich biorących "sportowo" za ekstremalne, walenia w żyłę. Większość jej znajomych uważało, że jest dziwna, bo nie bierze, że jest zarozumiała, bo nie potrzebuje brać i, że się niepotrzebnie wymądrza na temat uzależnień. Skoro nie bierze, to co może wiedzieć o braniu?!
Ulka olewała te opinie. Była ponad to. Znała takich "sportowców" ze swojego podwórka. Najpierw to była zabawa. Potem oszukiwanie wszystkich wokół, że to nadal jest zabawa, tylko, że te działki takie jakieś większe i częstsze... W końcu sportowcy przestawali dbać o opinię i widziała ich jak leżą w pobliskim parku na ławeczkach, nieraz z wystającą z przedramienia strzykawką. Wygłodniali, wychudzeni, z ziemistą cerą, podkrążonymi oczami wyglądali jak wraki ludzkie, jak żywe trupy. A potem nagle znikali. Wszyscy wiedzieli dokąd, ale nikt o tym nie miał odwagi mówić na głos, bo to była prawda wstydliwa. Nikt, z wyjątkiem Ulki. Ona mówiła. Ona opowiadała, próbowała ostrzec swoich kolegów i tę głupią gęś - Zochę. Tylko, że nikt jej nie słuchał. Znajomi nadal się bawili rozgłaszając powszechnie opinię, że na detoxie lądują tylko mięczaki. Ula jednak wiedziała, że do czasu.
- Hej, Ulka coś ty taka smutna?! - Adam wyrwał ją z zamyślenia. Oczywiście nie słuchała o czym gadali.
Tomek czym prędzej wyciągał z kieszeni drewnianą fajeczkę i małą torebeczkę z ziołami. Ulka od razu poznała w nich marihuanę.
- Mamy trochę skuna, chcesz? Od razu zrobi ci się weselej!
- Idioci. - odparła lodowato i spojrzała na Zochę, której wyraźnie zaświeciły się oczy na widok marychy.
Tomek tymczasem pieczołowicie nałożył ziół do fajeczki, ubił, dodał jeszcze trochę, włożył fajkę do ust i zapalił. Wziął potężnego macha, wstrzymał oddech i podał Zośce. Zocha powtórzyła czynność Tomka i podała fajkę Adamowi. Ulka odwróciła się na pięcie i rzuciwszy przez ramię chłodne "cześć" ruszyła w stronę przystanku. Tomek wypuścił powietrze i znów sięgnął po fajeczkę.
- Ulka...! - krzyknął z wyrzutem.
Ulka jednak niedwuznacznym gestem dała mu do zrozumienia, żeby się odczepił.
Chwilę później, stojąc już na przystanku obserwowała jak cała trójka jej przyjaciół powoli zapada w błogostan. Nie żałowała, że nie ma jej razem z nimi, takie chwile jednak były dla niej szczególnie przykre: czuła się obco wśród swoich rówieśników i to tylko dlatego, że miała zbyt silny charakter, by bezmyślnie poddać się środowiskowym modom.
Ula często zastanawiała się: "kiedy wreszcie oni zmądrzeją?", jednak do tej pory nie znalazła odpowiedzi na swoje pytanie.
Zdegustowana zachowaniem znajomych odwróciła głowę w przeciwną stronę i zaczęła, jak zwykle, przyglądać się ludziom oczekującym na autobus. Dostrzegła w końcu kogoś, kto szczególnie ją zainteresował, wyciągnęła więc szybko swój notatnik i długopis i pośpiesznie rozpoczęła opis:
"Poważna pani zakolebana przez wiatr.
Na ulicy, na przystanku stała sobie Poważna Pani. Tak poważna, jak to w ogóle jest możliwe. Na czubku misternie ułożonej fryzury, gdzie żaden włosek nie drgnął mimo wiatru, miała zielony kapelusik. Nawet, mimo złego humoru i zimna, jej twarz, nieskazitelnie umalowana pozostawała kamienna. Bez wyrazu. Po prostu poważna.
Poważna Pani z pewnością była stateczna.
Jej zielony, jak kapelusik, płaszcz był misternie zapięty na wszystkie guziki, ułożony idealnie do niemłodej co prawda, ale niczego sobie figury, szalik również nie miał prawa do ekstrawagancji. Mimo silnego wiatru, nienaruszony pozostawał tam, gdzie Poważna Pani uznała, że jest jego miejsce.
Czasem tylko poły płaszcza dostojnie falowały na wietrze, ale to zrozumiałe: PRZECIEŻ BYŁ WIATR. Zresztą, i tak falowały w sposób uporządkowany, nie śmiejąc ujmować dostojeństwa Poważnej Pani. Nawet bardzo nieznaczne ruchy Poważnej Pani były przemyślane i zaprogramowane. Nie miały w sobie nic z przypadkowości.
Poważna Pani z pewnością wiedziała "CO ROBIĆ" i "JAK NALEŻY ZACHOWYWAĆ SIĘ NA PRZYSTANKU AUTOBUSOWYM".
Być może na innym przystanku Poważna Pani zachowywałaby się tak samo, być może nie.
Poważna Pani, z pewnością jednak, nie była chaotyczna. Z wystudiowanym spokojem częstego przystankowicza czekała na autobus. Nie należała do tych niecierpliwców, którzy w oczekiwaniu na transport tupią ze zdenerwowania. Poważna Pani po prostu CZEKAŁA. Nawet jej, w odpowiednim miejscu załamane, buty wyrażały kulturalne oczekiwanie. Bynajmniej nie przesadne.
Poważna Pani na pewno nie była przesadna. Zapewne doskonale wiedziała, co to jest: UMIAR i jakie są jego ZASADY.
Świat dookoła, jednak, okazał się nie być tak uporządkowanym jak Poważna Pani i wykazał się zupełnym brakiem taktu: silniejszy podmuch wiatru z impetem wpadł na Poważną Panią i zakolebał nią.
Ponieważ tego się Poważna Pani najwyraźniej nie spodziewała, ku swemu przerażeniu, straciła swój kamienny spokój, gwałtownym i chaotycznym gestem CAŁEGO CIAŁA usiłując zachować równowagę. Okazało się bowiem, że wcale nie jest taka stabilna.
Ten jeden ruch, to zachwianie ukazało ją groteskową: z nieprzewidzianie wykrzywioną, ale jakże realną, ludzka twarzą. Poważna pani w tej jednej chwili straciła całe swoje dostojeństwo.
Poważna Pani przestała być poważna.
Zaczęła być ŚMIESZNA.
Cała jej sztuczność, sztywność, ułożenie, forma, umiar i jego zasady w tym momencie prysły, czyniąc z niej karykaturę. I być może był to jej "wiatr zmian", a być może odebrała to jako kolejny policzek wymierzony przeciwko jej ŁADOWI, nie wiem. Wsiadłam do autobusu.

W każdym razie uśmiałam się z niej serdecznie."
*
Wtorek, 9 października.
No proszę, ta moja nowa grupa, którą dostałam "w spadku" po profesorze Matusiaku jest całkiem sensowna. Wprawdzie część ewidentnie schowała się przed wojskiem, ale jest też spora część studentów "z powołania". Oczywiście są i tacy, którym wydaje się, że ASP to jedna wielka impreza. Cóż...
Młodzież się teraz tak szybko zmienia... ale takie czasy. Trzeba mieć silne łokcie, dużo wazeliny, trzeba się spieszyć i nie mieć wyrzutów sumienia przy dawaniu lub braniu łapówek. W takich czasach imprezowanie jest, powiedzmy, bardziej zrozumiałe. Im więcej stresujących wydarzeń, tym bardziej trzeba odreagować, tylko, że może niekoniecznie przy pomocy narkotyków. Co to się w ogóle porobiło?! Żeby studenci tak jawnie palili trawkę! Czy oni naprawdę myślą, że ja nie wiem jak to wygląda albo pachnie?! To jest oburzające!
Jak ja studiowałam, byliśmy zupełnie inni. A już na pewno nie braliśmy narkotyków! Jak ktoś ćpał, to od razu był eliminowany ze szkoły i kropka. Za moich czasów narkoman to był margines, a teraz? Największy szpan!
Podobno rzadko kto w tej chwili nigdy nie miał do czynienia z jakimś narkotykiem.
Zgroza ogarnia, kiedy pomyślę, jak będzie wyglądało nasze społeczeństwo za tych kilka lat! Najgorzej, że rządzić będą też tacy, niedorozwinięci emocjonalnie, z wyćpanymi dziurami w mózgu!
No dobrze, dobrze. Mądrzejsi też na pewno są, tylko takich to, niestety ze świecą szukać...
Zresztą... Basiu, zapomniał wół jak cielęciem był?

Rozdział 2. Zimowe preludium.

Tego roku listopad zaczął się zadziwiająco klasycznie. Najpierw spadł na miasto mokrym śniegiem, nocami szklił całość mrozem, a następnie rankami zamieniał lód w brunatną błotną breję i, pomimo odczuwanego dreszczem lodowatego oddechu zimy, rozpuszczał wszystko promieniami skrytego za szarą warstwą chmur słońca.
Barbara nie lubiła listopada. Uważała, że to najgorszy miesiąc w roku. Szary, zimny, deszczowy, z zapadającym coraz wcześniej zmrokiem, ze zbyt długimi wieczorami i z perspektywą trzech miesięcy zimy. Był dla niej symbolem smutku i przygnębienia. Jak dotychczas, zawsze w listopadowe wieczory zaszywała się z książką w fotelu, obok męża, który zapatrzony w noc za oknem wsłuchiwał się w kompozycje Griega, Chopina czy Vivaldiego. Tym razem jednak było inaczej i mimo nadziei, że niedługo wszystko wróci do normy, Barbara nie mogła się oprzeć wrażeniu, że nadzieja nadzieją, ale tak jak dawniej nie będzie już nigdy. Dlatego tegoroczny listopad był dla niej szczególnie przygnębiający.
Z drugiej jednak strony praca dawała jej coraz więcej satysfakcji.
A poza tym było jeszcze coś. Coś bardzo mglistego, coś czego nie uświadamiała sobie do końca, coś przyjemnego, coś co kazało jej przychodzić na uczelnię z jeszcze większą ochotą i co kazało jej z drżeniem serca oczekiwać następnego dnia pracy. Barbara była odrobinę zaniepokojona tym stanem, gdyż nie umiała go rozpoznać. Czuła się jak odurzona, ale odurzona błogo, przyjemnie, wręcz czuła, że unosi ją coś magicznego, co nie daje jej zbytnio martwić się Stefanem, coś co odciąga jej myśli w zupełnie innym kierunku.
Tego dnia jednak cieszyła się szczególnie, gdyż po wykładach umówiła się ze swoją przyjaciółką Marysią, z którą już dość długo nie miała okazji się spotkać i dotąd zaległości towarzyskie nadrabiała przez telefon. Dzisiaj, będąc w rewolucyjnym nastroju, postanowiła zabrać Marysię do kawiarni i na zakupy. Od dawna miały bowiem upatrzone w sklepie sukienki, które postanowiły razem kupić. Marysi podobała się niebieska z białymi akcentami, Barbara zaś wolała tę w kolorze ciemnej nasyconej czerwieni.
*
Wtorek, 6 listopada.
Dzisiaj był zdecydowanie udany dzień, chociaż pogoda pod psem: deszcz ze śniegiem. Nie ma jednak tego złego - dzięki brzydkiej pogodzie zrobiłam dobry uczynek. Ale po kolei.
Po pierwsze zmusiłam się wreszcie, żeby pojechać rano na stacje benzynową i wyszło mi to na dobre, bo suchą nogą dostałam się na uczelnię. Gdybym dziś nie wzięła samochodu, z pewnością utopiłabym się w błocie. (Jak ja nie cierpię listopada!!!)
Stefan oczywiście też chciał wziąć auto, ale na szczęście go ubiegłam, więc, jak zwykle ostatnio, obraził się na mnie i więcej nie odezwał.
Po drugie udało mi się znaleźć chętną na referat z architektury greckiej - Ulę Żeską, skutkiem czego, po trzecie nie muszę przygotowywać konspektu na następny wykład.
Po czwarte umówiłam się z Marysią na zakupy. Marysia przyjechała po mnie na uczelnię. Wychodząc spotkałyśmy Ulę Żeską, która chciała w szkole przeczekać ulewę, więc zaproponowałam jej, że ją podwiozę i w ten sposób zrobiłam dobry uczynek.
Po piąte kupiłam sobie wreszcie tą czerwoną kieckę, która tak mi się podobała. Marysia twierdzi, że wyglądam rewelacyjnie.
Po szóste, dzięki Marysi nie musiałam wcześnie wracać do domu i wysłuchiwać gderania Stefana, bo zabrała mnie do kawiarni, gdzie przegadałyśmy cały wieczór, a potem jeszcze odwiozłam ją do domu.
Stefan ostatnio zrobił się nie do wytrzymania, więc kiedy tylko mogę, uciekam z domu. Bo jeśli nie awanturuje się, na przykład, że bułki są tylko dwie, a nie trzy, to zamyka się obrażony w swoim pokoju i siedzi godzinami, albo kręci się po domu bez żadnego celu i narzeka na wszystko. Powoli zaczynam mieć dosyć jego zrzędzenia. Stary malkontent!
Całe szczęście, że wyprowadził się z naszego wspólnego pokoju, bo nie zniosłabym jego marudzenia 24 godziny na dobę!
*
To był jeden z tych dni, w których nic się nie udaje. Ulka wiedziała o tym już kiedy otworzyła oczy. Niby nic nie wskazywało na to, że akurat dziś miałoby być inaczej niż zwykle, ale podskórnie jakoś przeczuwała, że tego dnia nie wydarzy się nic dobrego, a co więcej, że ma dużą szansę wydarzyć się coś złego.
W ciągu dnia przekonała się o tym nie raz.
Najpierw autobus, którym jeździła do szkoły przyjechał za wcześnie i Ulka idąc na przystanek obejrzała sobie jego triumfalny odjazd sprzed nosa. Kolejny miał być za kwadrans, ale oczywiście musiał się spóźnić, skutkiem czego z czasem Ulka była pół godziny do tyłu.
- Mogłam to przewidzieć i wyjść pięć minut wcześniej. - pomyślała - Złe dni mają to do siebie, że jak już się zaczną, ciężko przerwać złą passę.
Okazało się, że i tym razem miała rację. Zanim autobus zdążył zakręcić, na środku skrzyżowania zdarzył się wypadek. Jadący z dużą prędkością Polonez chciał, podobnie jak autobus, skręcić w lewo, ale nie zdążył przed nadjeżdżającą z przeciwka furgonetką i spowodował czołowe zderzenie. Z czterech pasażerów Poloneza - dwojga dorosłych z dziećmi przeżyło kraksę jedynie najmłodsze dziecko, zabezpieczone dodatkowo przez samochodowy fotelik dla maluchów.
No i zaczęło się. Zrobił się potężny korek, bo skrzyżowanie było skutecznie zablokowane przez Poloneza i furgonetkę. Zanim przyjechała Policja i Pogotowie minęło sporo czasu, potem zaś na domiar wszystkiego kiedy wreszcie lekarze uporali się z wyjęciem zwłok, wystawieniem świadectw zgonu i zabrali przerażone dziecko, do swoich czynności przystąpiła Policja, siejąc ogólny popłoch z powodu poszukiwania świadków zdarzenia. Jak zwykle w takich przypadkach nikt nie chciał się przyznać, że coś widział, mimo, że w samym autobusie, którym jechała Ulka z dziesięć żądnych sensacji osób dyskutowało o zdarzeniu, komentując poczynania kierowcy Poloneza tuż przed wypadkiem.
Ulka przyglądała się bezmyślnie lekarzom wyjmującym zakrwawione zwłoki z Poloneza aż do chwili, gdy nagle przypomniała sobie równie makabryczny obraz z dzieciństwa.
Gdy miała kilkanaście lat, wydarzył się tragiczny wypadek lotniczy w Lesie Kabackim, który wstrząsnął nie tylko całym krajem, ale, jak się Ulce wtedy wydawało, również światem, najbardziej jednak chyba wstrząsnął nią samą. Wówczas Ula była jeszcze bardzo pobożna, i dlatego wywarły na niej ogromne wrażenie słowa siostry Heleny, która na lekcji religii opowiedziała o swojej wizycie na miejscu tragedii i, która z patosem przekonywała o konieczności modlitwy za dusze ofiar. Z tego to głównie powodu Ula kamiennie się uparła, żeby odwiedzić miejsce katastrofy. Tymczasem, gdy ogłosiła rodzicom, co postanowiła, napotkała równie kamienny sprzeciw. Co więcej, uporem swym osiągnęła tylko tyle, że zwiększono nad nią kontrolę. Ula jednak zawsze była dzieckiem konsekwencji. Gdy raz sobie coś postanowiła, rzadko kiedy nie doprowadzała tego do końca.
Tak też się stało i tym razem.
Nie mając zbyt wiele wolnego czasu, zrezygnowała z katechezy i, niemalże przemykając się kanałami, dostała się najpierw na przystanek autobusowy, a stamtąd prosto do Kabat. Na miejscu okazało się, że większość osób, które z nią przyjechały zamierza udać się tam, gdzie ona, sprytnie więc, nie pytając nikogo o drogę podążyła za zwartą grupką głośno dyskutującą o wypadku. Po drodze jednakże ludzie ci zorientowali się, że idzie za nimi i zareagowali zupełnie jak jej rodzice: że ma natychmiast wracać do domu i, że to nie są widoki dla dzieci. Jedna pani nawet chciała ją odprowadzić do autobusu, ale Ulka zdążyła prysnąć. Od tej chwili szła za nimi lasem i w dosyć dużym oddaleniu, starając się nie nadepnąć na żadną gałązkę, żeby nie zdradzić swojej obecności. Tak bardzo była zaabsorbowana tym, żeby nikt jej nie zauważył, że nawet nie spostrzegła kiedy dotarła na miejsce. Zatrzymała się, bo tamci się zatrzymali i automatycznie ukryła się w zaroślach. Stamtąd obserwowała co się dzieje. Najpierw zobaczyła jakby skoszony pas lasu. Wyglądało to tak, jakby ktoś nożyczkami poobcinał sosnom korony, coraz to niżej. Potem dostrzegła ludzi. Kręcili się wszędzie. Oprócz zwykłych cywilów zapewne kręcili się i tajniacy, ale tych Ulka nie potrafiła rozpoznać. Niektórzy wprawdzie wyglądali tak, jakby węszyli, ale Ulka dopiero później, gdy była znacznie starsza, dowiedziała się, że to były hieny cmentarne. Podobno w tamtym okresie na czarny rynek trafiło parę sztuk nadpalonych banknotów dolarowych. Podobno właśnie z tej katastrofy.
W końcu zwróciła uwagę na miejsce, wokół którego kręciło się najwięcej osób. Jedni stali i tylko patrzyli, inni przynosili coś i kładli w tym miejscu i zaraz stamtąd odchodzili. Wokół panowało milczenie. I dopiero w tej chwili Ulka zrozumiała, CO ci ludzie robili. To miejsce to była jakby zbiorowa mogiła. Po chwili przyszedł jakiś facet niosąc coś w ręce. Gdy Ulka wytężyła wzrok, dostrzegła, że to kawałek nadpalonej skóry z kobiecą piersią. Mężczyzna położył go w tamtym miejscu i odszedł. Ulce zrobiło się zimno, więc czym prędzej odwróciła twarz w drugą stronę i nagle zobaczyła coś, co sprawiło, że skamieniała na dobrą chwilę. W niejakim oddaleniu, na czymś, co wyglądało jak fragment skrzydła samolotu, leżała ludzka głowa. Cała spalona. Ula miała wrażenie, że wpatrywała się w nią ponuro pustymi oczodołami. Wtedy złożyła sobie w duchu przysięgę, że nigdy, ale to nigdy w życiu nie wsiądzie do samolotu.
Potem widziała jeszcze wiele makabrycznych rzeczy, ale to ta właśnie głowa stanęła jej teraz przed oczami, gdy lekarze wyciągnęli kolejne zwłoki z Poloneza.
Gdy wreszcie dotarła na uczelnię, okazało się, że straciła pierwsze zajęcia - malarstwo. Na szczęście zdążyła na swój ulubiony wykład z historii sztuki, prowadzony przez profesor Barbarę Orsa - Onicką. Ula z przyjemnością chodziła na jej wykłady. Były ciekawe, doskonale prowadzone, i dlatego słuchała ich z dużym zainteresowaniem. Oprócz tego po prostu lubiła profesor Onicką. Uważała nawet, że jest ona jednym z lepszych wykładowców, jakich w życiu zdążyła poznać. Była w porządku i budziła szacunek. Dodatkowo miała klasę i Ulka musiała się przyznać sama przed sobą, że Onicka imponowała jej jako kobieta.
Tymczasem po wykładach rozpadało się, Ula zaś nie zabrała ze sobą parasola. Gdyby nie profesor Onicka, która zlitowała się nad nią i podwiozła ją do domu, spędziłaby zapewne cały wieczór w pałacyku Akademii.
Na domiar złego, po powrocie do domu jeszcze okazało się, że wszystkie domowe obowiązki spadły dzisiaj na nią, bo mama zachorowała na grypę, a jej siostra, Monika akurat wybrała się ze swoim chłopakiem do kina. Na ojca, jak zwykle, nie było co liczyć. Jak raz zasiadł przed telewizorem, to czołgiem nie dało rady go od niego odciągnąć. Nawet mamie herbaty z cytryną nie zrobił, nie mówiąc już o obiedzie, który, spóźniony musiała przygotować Monika po powrocie ze szkoły. Teraz zaś w zlewie piętrzyły się stosy brudnych naczyń, których Monika nie zdążyła pozmywać i które czekały na powrót Ulki. Ojciec o nich nawet przez chwilę nie pomyślał.
W takich chwilach Ulka czuła jak wzbiera w niej takie potężne coś, co dotyczyło facetów. Głównie ojca. Ulka nie rozumiała mamy, że pozwala ojcu wchodzić sobie na głowę i, że pozwala mu z siebie robić służącą. Często specjalnie robiła ojcu różne aluzje na temat partnerstwa, współpracy i wzajemnej pomocy, ten jednak okazał się niebywale odporny na tego typu wtręty, skutkiem czego Ulka uznała, że jest niereformowalny i parafrazując Martynę Jakubowicz, że "w głowach z betonu nie ma wielkiej mądrości" złożyła sobie w duchu obietnicę, parafrazując tym razem Marię Konopnicką, że "nie będzie samiec pluł nam w twarz".
Tymczasem w przypadku jej siostry, Moniki, rzecz miała się zupełnie inaczej. Monika posłusznie godziła się z męską tyranią i nawet przejawiała, zdaniem Ulki chore, odruchy usługiwania swojemu chłopakowi, Markowi. A to mu sweterek na drutach zrobiła, a to super obiadek... Ulka przeważnie patrzyła na to z nieskrywanym wstrętem, jednakże nie krytykowała, albowiem Marek równie często coś upichcił, czy posprzątał mieszkanie.
Wieczór upłynął Uli pod znakiem prac kuchennych. I gdy w końcu Monika wróciła z kina, Ulka, szczęśliwa, że wreszcie ma czas dla siebie, na ostatnich nogach udała się na spoczynek.

Rozdział 3. Pokuszenie.

- Basiu, co się z tobą dzieje? - zapytała swoją przyjaciółkę Marysia Kossowska. - Od jakiegoś czasu dzieje się z tobą coś dziwnego...
Barbara spojrzała na nią z roztargnieniem, odłożyła papierosa na popielniczkę, wyjęła z paczki drugiego i zapaliła.
- Och... nie wiem. - powiedziała. - Nic się nie dzieje.
- Nie kłam. Przecież widzę, że jesteś bardziej roztargniona niż zwykle.
- Tak? Nie zauważyłam...
- No wiesz, moja droga, parę minut temu masło znalazłam w pralce. Potem cukier i chleb włożyłaś do szafki z filiżankami. Oprócz tego notorycznie snujesz się po mieszkaniu bez żadnego celu, nie mówiąc już o tym, że przed chwilą zapaliłaś papierosa, chociaż poprzedni ledwie napoczęty leży w popielniczce.
- Tak? O, rzeczywiście! - Barbara czym prędzej zgasiła trzymanego w ręce papierosa i sięgnęła po poprzedniego. - Może jestem trochę ostatnio niewyspana? Wiesz, zupełnie nie mogę zasnąć wieczorami. Chyba się za wcześnie kładę.
Marysia westchnęła i ujęła w dłoń filiżankę z kawą. Upiła dwa łyki i prychnęła.
- Na miłość boską, Baśka! Ile mi posłodziłaś?!
- Jak to: ile? Jedną łyżeczkę, a co?
- Moim zdaniem tu są co najmniej trzy łyżeczki! Może powinnam raczej spytać, ILE RAZY mi słodziłaś...?!
- Raz. Chyba...? - odparła Barbara niepewnie.
- Chyba...
- Ojej, przepraszam jeśli za słodka! Zrobię ci drugą!
- Nie, dziękuję, nie trzeba! Usiądź lepiej, sama sobie zrobię i sama sobie posłodzę. - mruknęła Maria wstając.
Wylała kawę do zlewu, opłukała filiżankę i włączyła ekspres. Barbara tymczasem posłusznie usiadła w fotelu i zapatrzyła się w widok za oknem. Maria zaparzyła sobie nową kawę i zasiadła obok przyjaciółki, ta jednak nadal trwała w zadumie.
- Basieńko, przyznaj się, co ci się stało?! Zakochałaś się, czy co?!
- Nie wiem... - odparła Basieńka nieprzytomnie. - Możliwe. Wiesz, ona jest taka... zmysłowa...
- ONA?! - zdziwiła się Maria. - Rany boskie, Baśka! Co za: ona?!
- Och, przepraszam Marysiu, chyba nie powinnam ci o tym mówić...
- Przeciwnie! Jeżeli już komuś masz powiedzieć, to tylko mnie. Inni by cię zaraz zadeptali. Naprawdę podoba ci się kobieta?
Barbara milczała dłuższą chwilę, w czasie której zgasiła papierosa i parokrotnie dokładnie przetarła okulary.
- Naprawdę. - powiedziała w końcu. - Pierwszy raz w życiu pociąga mnie kobieta i najgorsze jest to, że zupełnie nie wiem, co mam robić. Nie umiem sobie z tym poradzić!
- A ona...? No, wiesz... ?
- Właśnie nie wiem, czy ona też! Poza tym nie wiem, czy jej się w ogóle podobają kobiety!
- No, to może powinnaś z nią o tym porozmawiać i jakoś delikatnie się wypytać? - zasugerowała Maria.
- Ona nie jest idiotką i założę się, że natychmiast się zorientuje, o co chodzi, a wolałabym jej nie przestraszyć.
Maria zamyśliła się na chwilę.
- Znam ją?
Barbara skinęła twierdząco głową.
- Niech zgadnę... To ta twoja studentka?
Barbara potwierdziła ponownym skinieniem głowy.
- Hm... Ona mi nie wygląda na strachliwą... ale to w końcu ty ją lepiej znasz. - stwierdziła Marysia. - Jeżeli jednak mogę ci coś doradzić, to porozmawiaj z nią. Najgorsza jest niepewność.
- Boję się...
- Czego się boisz? Rozmowy?!
- Ojej! Jak ty nic nie rozumiesz! - zirytowała się Barbara. - Nie boję się rozmowy! Boję się siebie! Własnych emocji! Boję się, że jeśli ona lubi kobiety... - urwała znienacka, przerażona własnymi słowami.
Marysia Kossowska z filozoficzną zadumą zakręciła kawę w filiżance i wypiła ją duszkiem.
- No to cóż w tym złego? - powiedziała. - Kobieta też człowiek...
- Ale to jest moja studentka!!! Rozumiesz?!
- I boisz się, że cię sypnie albo ośmieszy?
- O, Jezu!... Nie o to chodzi. Byłoby bardzo nieprzyzwoicie uwieść własną uczennicę!
- Ale przyznasz, że i szalenie podniecająco!
Barbara ze zgorszeniem spojrzała na swoją przyjaciółkę.
- Ależ, Marysiu... - powiedziała z wyrzutem - Tak nie można!
- A uwodzić własną sekretarkę, księgową, sprzątaczkę, szefową itede można?! - odparowała natychmiast Marysia.
- No wiesz...
- No właśnie wiem! I moim zdaniem głupio się zastanawiasz. Każdy ma prawo się czasem zapomnieć.
- Marysiu, ja wiem, że ty masz rewolucyjne podejście do życia, ale ja mam inny charakter i nie wiem czy powinnam...
- Stanowczo powinnaś. - przerwała Marysia. - Rewolucja jest potrzebna do rozwoju i czasami dla zdrowia. Tyle czasu zamartwiasz się Stefanem, a to nic nie daje; tylko ciągle jesteś zestresowana. On jest dorosły, poradzi sobie, a sposób w jaki traktuje ciebie razem z twoją troską o niego woła o pomstę do nieba. I być może wołanie o pomstę zostało właśnie wysłuchane.
- Czy ty aby na pewno wiesz, na co mnie namawiasz?
- I to lepiej niż ci się wydaje! - wypaliła Marysia i natychmiast zamilkła czując, że powiedziała o jedno zdanie za dużo.
Barbara przyjrzała jej się z zaskoczeniem i zarazem z wielkim zainteresowaniem.
- Czy jest może coś o czym nie wiem? - spytała.
- Może...
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że...?
- Może...
- O rany boskie... Poważnie? Z kim???!!!
- Z twoją koleżanką po fachu, doktor Anną Citko.
Barbara z wrażenia upuściła papierosa, oparzyła się w nogę, syknęła, podniosła go, po drodze stwierdzając, że wypaliła sobie dziurę w rajstopie, po czym zaciągnęła się głęboko i w zadumie wypuściła dym.
- No no... - powiedziała z podziwem. - A Tadeusz wie?
- Oczywiście, że nie! W ogóle poza Anką i teraz tobą nie wie nikt. Ale rozmawiałyśmy o tobie. Nie zmieniaj tematu.
- Zaraz... poczekaj. Zaskoczyłaś mnie i ja teraz to sobie muszę wszystko jakoś ułożyć.
- Dobrze, układaj, a ja tymczasem zrobię kawy. - zgodziła się Maria i wyszła do kuchni.
Gdy wróciła po kilkunastu minutach niosąc na tacy dwie filiżanki z aromatycznym napojem, Barbara nadal trwała w zamyśleniu, z wypiekami na twarzy, zapatrzona dzikim wzrokiem w okno, a w popielniczce leżały trzy ledwie napoczęte papierosy. Maria postawiła tacę na stole i chrząknęła znacząco. Barbara jednak nie zwróciła na nią najmniejszej uwagi. Maria usiadła koło niej, chrząknęła tym razem dwa razy, zamachała jej ręka przed nosem, a ponieważ nie dało to żadnego rezultatu, zniecierpliwiona szarpnęła swoją przyjaciółkę za rękaw. Barbara, wyrwana wreszcie z zadumy spojrzała na nią wzrokiem idealnie bezmyślnym.
- To ja już może sobie pójdę, wypiję tylko kawę. - powiedziała Marysia widząc, że stan jej przyjaciółki wyklucza jakąkolwiek dalszą trzeźwą rozmowę, znała bowiem bardzo dobrze różne nastroje Barbary, a zwłaszcza napady melancholii czy zamyślenia. Barbara byłą osobą ulegającą bardzo silnym emocjom i znając ją tyle lat, Marysia wiedziała już, kiedy należy się wycofać.
W odpowiedzi Barbara nawet nie pokiwała głową, czym się Marysia specjalnie nie przejęła, profilaktycznie jednak wyszperała w torebce długopis, wzięła serwetkę i napisała na niej drukowanymi literami "Wychodzę. Zadzwonię do Ciebie." i położyła ją na stole, niemal Barbarze przed nosem. Następnie duszkiem wypiła kawę, zabrała torebkę i po angielsku opuściła lokal.
Barbara nawet nie drgnęła. Dopiero po paru minutach automatycznie sięgnęła po papierosa, zapaliła, drugą ręką uniosła filiżankę z wystygłą kawą, równie automatycznie wypiła ją i sięgnęła po leżącą przed nią serwetkę. Wytarła usta, zgniotła ją i wyrzuciła do popielniczki...
*
Barbara krzyknęła, obudziła się i usiadła na łóżku. Przez chwilę siedziała nieruchomo będąc jeszcze pod silnym wrażeniem snu, próbując określić, co było wrażeniem sennym, a co nie, po raz pierwszy bowiem, od dłuższego czasu przyśnił jej się sen obfitujący w silne emocje erotyczne. Tym razem jednak nie było w nim Stefana ani innego mężczyzny.
W końcu poprawiła dłonią włosy i spojrzała na stojący na biurku budzik. Było wpół do czwartej.
Po chwili, ochłonąwszy z silnych wrażeń sennych, sięgnęła po stojącą na stoliku przy łóżku butelkę z wodą i odkręciła ją. Nalała sobie trochę do szklanki i wypiła duszkiem.
Przez kolejną chwilę siedziała pogrążona w zadumie, koniec końcem jednak wstała i udała się do łazienki. Stanąwszy przy umywalce, zapaliła światło nad lustrem i, gdy jej oczy wreszcie przyzwyczaiły się do jasności, spojrzała na swoje odbicie. Przysunąwszy twarz bliżej, przyjrzała się delikatnym zmarszczkom w kącikach oczu, przesuwając po nich opuszkami palców tak, jakby chciała je wygładzić. Wzdychając odkręciła kran i opłukała ręce w zimnej wodzie, po czym, jak gdyby chcąc zmyć z siebie resztki snu, zanurzyła twarz w dłoniach, przez pewien czas czerpiąc przyjemność z ich wilgotnego, chłodnego dotyku. Wreszcie zakręciła wodę, wytarła ręce, zgasiła światło i wróciła do pokoju, lecz zamiast wrócić do łóżka usiadła przy biurku, zapaliła lampkę i wysunąwszy szufladę wyjęła z niej swój pamiętnik. Zaraz też sięgnęła po długopis, włożyła okulary i po chwili, odkrywając w sobie jakąś dziwną, ckliwą poetyckość otworzyła pamiętnik na nowej stronie i pełna świeżych jeszcze emocji zaczęła pisać:

Czwartek, 29 listopada.
Nocą przychodzą łzy...
Zostało mi jeszcze trochę snu
i oceany trosk.
Bezgłośnym gestem powtarzam Twoje imię,
czuję, że jesteś obok
prawie tak namacalna jak chłód nocy.
Powtarzam Cię w myślach jak tabliczkę mnożenia,
choć nigdy nie dotykałam Cię w taki sposób,
choć nigdy nie widziałam z taką śmiałością.
Bezbronnym wzrokiem patrzę
na tę odrobinę miejsca koło mnie.
Nie godząc się z jego bezdenną pustką
rysuję dłonią w ciemności
kontury Twego ciała.
Nocą przychodzą łzy...
*
- Wiesz... Wydaje mi się, ale nie wiem czy mi się dobrze wydaje... - zaczęła Ula i popatrzyła na swoją przyjaciółkę, Wiktorię. - Otóż, wydaje mi się, że wpadłam komuś w oko.
Wiktoria w skupieniu obejrzała swoje karty, upiła dwa łyki piwa i spytała:
- Komu?
- A... takiej jednej. Zresztą nie jestem wcale tego pewna, ale wiesz... ona się tak specyficznie na mnie patrzy.
- Co to znaczy: specyficznie? Intensywnie?
- Można i tak to określić. Wiesz, gdyby była facetem, nie miałabym wątpliwości.
- No, to już coś. - powiedziała Wiktoria podnosząc wzrok znad kart. - Dajesz coś, czy mam grać?
- Graj. - odparła Ulka i zamilkła.
Wiktoria zabrała mus, obejrzała go, skrzywiła się, oddała jedna kartę Uli, po czym oświadczyła:
- Sto czterdzieści. A ona ci się podoba?
- Co tak mało? - zdziwiła się Urszula - Nie powiem, że nie, tylko, że...
- Bo nie wiem czy ugram więcej. Tylko, że co? Para.
- No! Stówę ma i sto czterdzieści tylko!!! Tylko, że ona jest w twoim wieku. No, może z pięć lat młodsza... - rzekła Ula kładąc na stół dziewiątkę kier.
- To gdzie ten as? - zaciekawiła się Wiktoria. - Faktycznie mogłam grać więcej. No to co, że w moim wieku? Tobie się przecież takie podobają! Teresa była w moim wieku i Alicja też prawie i jakoś ci to nie przeszkadzało. To teraz nagle zaczęło? Zmieniłaś upodobania?
- Przeciwnie, nawet się w nich utwierdziłam, ale tym razem chyba jednak nie powinnam zbyt żywiołowo reagować.
Wiktoria zatrzymała się z kartą nad stołem.
- Bo co? Co to za jakaś tajemnicza dama? A w ogóle skąd ją wzięłaś?
- Z uczelni.
- To u was na wydziale studiują panie w średnim wieku?! - zdziwiła się Wiktoria.
- Studiują niekiedy też, ale ta akurat wykłada.
- I patrzy na ciebie specyficznie. No, tak... Artyści... - Oj! Co: artyści?! - zirytowała się Urszula. - Tobie się naprawdę wydaje, że wszyscy artyści są nienormalni?!
- Nie: nienormalni, tylko trochę inni. Wrażliwi inaczej. Może bardziej niż zwykli zjadacze chleba? W każdym razie, jak ty to ładnie określasz: specyficzni. I to wcale nie w pejoratywnym znaczeniu.
- Tylko w jakim? Widzisz? Już masz sto sześćdziesiąt!
- W obiektywnym. Widzę i szlag mnie trafia. Masz, rozdawaj! Tylko mi dobrze rozdaj!
- A źle ci dotąd było? Masz już pięćset dwadzieścia, a ja dopiero trzysta!
- Dobrze. Chcesz jeszcze piwa?
- Chorego się pytają! - Ulka wzruszyła ramionami
Wiktoria wstała, wyjęła piwo z lodówki, postawiła na stole, usiadła, rozejrzała się za otwieraczem, otworzyła i nalała do szklanek. Chwilę jeszcze odczekała aż Ulka rozda, obejrzała karty, wyciągnęła papierosa, zapaliła i wypuściła dym w taki sposób, jakby chciała się go pozbyć jak najszybciej. Ulka ułożyła karty i zaczęła się im przyglądać. Trochę po omacku sięgnęła po szklankę i upiła sporo. - No? - zwróciła się do Wiktorii - Dajesz coś?
Wiktoria zaciągnęła się głęboko, wypuściła dym tym razem bardzo powoli i westchnąwszy odparła:
- Dziesięć. Słuchaj, no... Tak sobie myślę... ty o niej w ogóle coś wiesz? Bo, że się patrzy, no cóż... każdemu wolno. Mówiła coś takiego... Albo może zrobiła coś... No, wiesz?
- Dwadzieścia. Wiesz... właściwie to ja się nie mam gdzie przyczepić, albo inaczej: nie mam ją za co złapać, rozumiesz? To jest między wierszami. Nie mam punktu odniesienia, inaczej, oczywiście, że już bym to dawno wyjaśniła! A tak, to ona się może nie przyznać i wyjdę na namolną kretynkę, że to niby, rozumiesz, ja ją zaczepiam...
- Trzydzieści. Więc może powinnaś sposobem? Może powinnaś ją trochę poadorować i zobaczyć co ona na to. Powiedz jej na przykład, że ma ładne oczy, albo, że świetnie wygląda w czerwonym... Kobiety lubią być adorowane, więc jeśli jest rzeczywiście w ten sposób wrażliwa na ciebie, potwierdzą się twoje przypuszczenia.
- A jeśli nie jest? Pas.
Wiktoria wzięła mus i ułożyła z resztą swoich kart.
- To też się nie przyznasz, że chodzi o coś więcej. Ma ładne oczy, a ty masz prawo to zauważyć i koniec.
Ulka odebrała od Wiktorii kartę, włożyła do swoich i zamyśliła się.
- Niewątpliwie jest to jakieś rozwiązanie... ale ja nie wiem, czy w ogóle, no, wiesz, gdyby co, to nie wiem, czy chcę się w to pakować. Ona ma obrączkę i może się okazać, że na przykład szuka towarzystwa na czas wyjazdu mężulka. Cholera wie... Chociaż z drugiej strony, nie pasuje mi do niej wizerunek wyrachowanej emancypantki. Wygląda mi raczej na kobietę z gatunku drzemiących wulkanów: pełna jakiejś dziwnej melancholii, roztargnienia, z resztką ognia pod powieką, rozmarzona, eteryczna...
- No... widzę, że jednak się jej przyjrzałaś...
- A dlaczego się miałam nie przyjrzeć? Na wykładach siadam z przodu, żeby lepiej widzieć slajdy i mam ją prawie przed nosem.
- Osiemdziesiąt. A jaka ona jest? Jak wygląda? Poza wszystkim, chyba ma jakieś imię?
- Owszem, Basia. Jest raczej szczupła, średniego wzrostu, ma burzę ciemnokasztanowych włosów mniej więcej do ramion i wielkie, ciemne, pełne melancholii oczy. To znaczy kąciki oczu ma odrobinę do dołu i to daje wrażenie melancholii. Aha. I nosi okulary. Wiesz...? Chyba nawet ją kiedyś narysowałam na zajęciach? Zaczekaj chwilę, to popatrzę w notatkach z wykładów. - Ulka odłożyła karty i popędziła do przedpokoju po torbę.
Wiktoria odprowadziła ją wzrokiem.
Urszula wróciła z torbą, usiadła, postawiła ją na kolanach, wygrzebała duży zeszyt i zaczęła go przeglądać. Po chwili uśmiechnęła się, gdyż najwyraźniej znalazła to, czego szukała.
- Zgadza się. Jest. Proszę bardzo, możesz sobie obejrzeć. - powiedziała przekazując zeszyt Wiktorii.
Wiktoria z uwagą przyjrzała się niedużemu portretowi naszkicowanemu długopisem.
- Ładna kobieta. - stwierdziła.
- No właśnie, niestety... Wiesz, chyba zaczynam mieć wyrzuty sumienia. Nie powinnam się nią interesować.
- A ta znowu swoje! - zirytowała się Wiktoria i z rozpędu wypiła piwo do końca. - Nie wiesz, że takie rzeczy dzieją się poza twoją możliwością kontroli?! Jeżeli rzeczywiście podobacie się sobie nawzajem, to nie ma siły. Prędzej, czy później któraś zrobi o jeden krok za dużo, wystarczy chwila nieuwagi i obie będziecie się mogły wypchać całą swoją ostrożnością i racjonalizmem! Sama dobrze wiesz, że miłość nie zadaje pytań, nie zastanawia się i z niczego się nie tłumaczy i załatwi za ciebie wszystko nim się obejrzysz, nieważne, czy tego chcesz, czy nie. Oczywiście jeżeli się zakochasz, a widzę, że jesteś na dobrej drodze.
- Skąd wiesz?
- Bo cię za dobrze znam i widzę ten trochę jaśniejszy blask w twoich oczach kiedy o niej mówisz, a przede wszystkim o twoim zainteresowaniu świadczy to, że w ogóle o niej mówisz. Poza tym zauważ, jak o niej mówisz. Rzadko wspominasz w taki sposób o kimś, kogo nie znam. I tylko nie rozumiem, co ty widzisz akurat w kobietach...
- Mogłabym ci zadać analogiczne pytanie na temat facetów, ale nie zadam, ponieważ znam odpowiedź. Natomiast jeżeli chodzi o kobiety... - Urszula uczyniła stosowną pauzę dla zaczerpnięcia powietrza i wypicia piwa. - To chyba wiesz jak wygląda relacja pomiędzy moimi rodzicami? Bo podejrzewam, że Beata ci opowiedziała?
- A właśnie! - przypomniała sobie nagle Wiktoria. - Dlaczego jeszcze nie ma Beaty?
- No, wiesz... Twoje dziecko nigdy nie grzeszyło punktualnością...
- Niestety, chociaż mogłoby zadzwonić i uprzedzić, że się spóźni! Ale, zaraz! Twoi rodzice. No, wiem, co twoi rodzice. I co w związku z nimi?
- To, że z domu wyniosłam przekonanie, że faceci są do reprodukcji, a kobiety do kochania. Rozumiesz? Bóg jest kobietą, bo Bóg jest miłością, a miłość jest kobietą: matką, cudem poczęcia, troską, ciepłem, miękkością, opieką itd. A facet przychodzi do domu, siada przed telewizorem i żąda darmowej obsługi, bo mu się wydaje, że jego istnienie samo w sobie jest największą nagrodą dla kobiety i nic więcej już nie musi robić! Więc sprzed telewizora ruszy się dopiero wtedy, kiedy ujrzy przed nosem cztery litery własnej żony, z których oczywiście też chętnie skorzysta, zwłaszcza za darmo. Bo w gruncie rzeczy to oni się nadają tylko do dupy, gdyż to jest jedyna rzecz, która im sprawia przyjemność, po jedzeniu oczywiście!
Wiktoria, która wyjmowała właśnie kolejne piwo, na te słowa zamarła z butelką w ręku.
- No wiesz?! - powiedziała z oburzeniem i z rozmachem klapnęła drzwiami lodówki. - To twój związek z Pawłem niczego cię nie nauczył?
- Przeciwnie. Właśnie utwierdził mnie w przekonaniu. A najbardziej utwierdziła mnie w tym przekonaniu jego mądra mamusia, latająca jak kot z pęcherzem naokoło swojego męża i jedynego ukochanego synalka! - odpowiedziała Ula, największy przekąs kładąc na słowo "mądra".
- To Paweł był jedynakiem?
- No!!! Rafał zresztą też. I obaj tacy sami: żona to darmowa służąca i nałożnica, która w dodatku życie by oddała za ich klejnoty! Phi! Nie mam co robić tylko umierać za kawałek średnio ślicznego mięcha! I wiesz, co ci powiem?! To tylko im się tak wydaje, że to taki cymes. A tymczasem guzik prawda. Potrafimy się doskonale obejść bez ich przyrodzenia! I jeszcze ci powiem, że jak oni się nie zaczną zmieniać na lepsze, to sex-shopy zbiją fortunę na dmuchanych lalkach! A ja się ożenię!!!
- Jezu! - jęknęła Wiktoria siadając z powrotem przy stole. - Od kiedy jesteś taką feministką?! Czym oni ci się tak strasznie narazili?!
- Głównie to naraził mi się Paweł, na myśl, o którym jeszcze we mnie złe wzbiera. A jeśli chodzi o facetów ogólnie, to oni mi się codziennie narażają. Wystarczy wsiąść do autobusu. Na ilu facetach zawiesisz oko? No? Ilu jest takich, że miło popatrzeć? No?!
- No... rzeczywiście niewielu, ale przecież zawsze znajdzie się z jeden dobrze ubrany?
- I co z tego, że dobrze ubrany?! Zaraz się potem okazuje, że używa dezodorantu zamiast mydła, albo, że czysty, śliczny i ogolony, ale skarpetki sprzed dwóch miesięcy! Albo buty ubłocone, a żar się z nieba leje, od miesiąca deszczu nie było! Albo w ogóle nie da się do niego podejść bliżej jak metr! Albo wsiada taki, niby wszystko cacy, a wystarczy, że usiądzie i od razu rzuca się w oczy jego kolosalny łupież! A jak nie łupież to ma na przykład czarne albo poobgryzane paznokcie! Zauważ, że oni się z higieną nie kochają! Specjalnie im się ostatnio pod tym kątem przyglądam.
- Paweł też...?
- Owszem, też miał syndrom prosiaka. Niby podstawy higieny miał wpojone, ale i tak musiałam go gonić do łazienki przed spotkaniami czwartego stopnia i strasznie na to kręcił nosem. Co do kobiet natomiast, nie pamiętam, żebym bodaj jednej musiała przypominać o umyciu czegokolwiek.
Wiktoria zebrała karty, potasowała i rozdała.
- Niestety, masz rację, że ich trzeba gonić do łazienki. - powiedziała. - Też mnie na to szlag trafia.
- Poza tym mam świetny przykład na Akademii. - dodała Ulka nieco już spokojniej. - Na malarstwie, czy na rysunku, wiadomo, że każdy się upaprze farbą czy węglem, ale na przerwie, jak wychodzimy coś zjeść, to ja się przebieram, a oni nie. Prawie rąk nie umyją. I ja się potem w barze muszę za nich wstydzić!
- To zacznij na przerwie do baru chodzić z Basią... - powiedziała Wiktoria jadowicie.
Ulka podniosła szklankę z piwem i przyłożyła Wiktorii do czoła, co miało zastąpić zimny kompres.
- I co? Pójdę do Basi i powiem: pani profesor, czy możemy razem pójść do baru na obiad, bo towarzystwo moich kolegów brudasów mi nie odpowiada? I jeszcze jak się zapyta, dlaczego odpowiada mi akurat jej towarzystwo, to odpowiem, że: zauważyłam, że się pani podobam i postanowiłam w związku z tym ułatwić pani zadanie, bo mnie się pani też podoba. Tak?
- To może zamiast do baru na obiad zaproś ją od razu na kolację ze śniadaniem?
Ula w odpowiedzi narysowała sobie palcem na czole duże kółko.
- No jasne! Dziesięć razy! - powiedziała. - Ale, pomijając to wszystko, gdyby się nawet zgodziła i, gdybym z nią poszła na ten obiad, to ty zdajesz sobie sprawę z tego, jak by mnie natychmiast na języki wzięli? Zaraz by było, że jestem wazelina, bo chcę mieć dobrą ocenę z teorii na dyplomie.
- A to Basia będzie w komisji oceniającej?
- Jak dotąd zawsze była i nie widzę powodu, dla którego w tym roku miałoby jej nie być.
Wiktoria na chwilę zasępiła się, zapaliła papierosa i powiedziała.
- To w takim razie będziesz ją musiała uwieść dyskretniej.
- Przecież już ci mówiłam, że nie zamierzam jej uwodzić! - zirytowała się Ulka, z impetem stawiając szklankę na stole i przy okazji chlapiąc naokoło piwem. - A jeżeli Basia zamierza uwieść ciebie? - zainteresowała się Wiktoria.
- Nie zamierza.
- A jeśli zamierza? - ponowiła pytanie Wiktoria z naciskiem o sile co najmniej tysiąca ton, jednocześnie wycierając serwetką rozchlapane piwo. Urszula spojrzała na nią z nieskrywaną niechęcią.
- To się nie będę za mocno bronić. - odparła.
Na takie dictum Wiktoria uśmiechnęła się z triumfem.
- No. - powiedziała. - I to właśnie chciałam usłyszeć.
Data publikacji w portalu: 2003-07-29
« poprzednie opowiadanie następne opowiadanie »

Witaj, Zaloguj się

Artykuły zoologiczne na Ceneo

KONTAKT

Wyślij swój tekst! - napisz do Namaste
podpisz swoja pracę nickiem lub imieniem
(jeśli chcesz: nazwiskiem), jeśli chcesz napisz swój e-mail, podamy go w podpisie.

NASZA TWÓRCZOŚĆ

Jest jak delikatny kwiat. Każda jej forma zawiera ślady głębokich wzruszeń i emocji, przenosi pamięć o czasie minionym, chroni od zapomnienia chwile.

Tutaj jest miejsce dla Ciebie. Jeśli pisałaś, piszesz lub pisać zamierzasz, nie chowaj efektów swojego natchnienia do szuflady, podziel się nimi.

Tu nikt nie ocenia, nie krytykuje. Możesz przysyłać teksty podpisane imieniem bądź pseudonimem, o dowolnej tematyce i formie. Może to dobre miejsce na debiut i nie tylko.

Zdecyduj się.
To właśnie od Ciebie będzie zależał kształt tej strony. Zapraszam do jej współtworzenia.

Namaste

© KOBIETY KOBIETOM 2001-2024