CHMURY SĄ PRZED DESZCZEM
Sidhe
Ten sam pokój, te same ściany, znajome przedmioty. Ale serce odmienione, wraca do domu bardziej czerwone, dotlenione, inne. Ktoś pobudził je do życia, przyłożył do niego napięcie elektryczne, spowodował skurcze, poszerzył tętnice.
Ten sam kwiatek na parapecie, balkon, z którego widać ogródki działkowe, a właściwie to ich teraz nie widać, gdyż toną w liściach drzew.
Prawie wpadam na drzwi. Przekręcam klucz w zamku. Znajomy stukot. Kładę plecak na parkiecie. Drugi mniejszy obok niego.
- Cześć, mamusiu!
- Masz mało czasu, biedaku.
- Zostawię brudne rzeczy, nie pierz ich, jak wrócę, to się nimi zajmę, ok.?
- Ok. (lekki uśmiech na twarzy).
Wylatuję z mieszkania jeszcze szybciej niż do niego wleciałam. Zamawiam taksówkę, ponieważ zostało mi naprawdę niewiele czasu, by zdążyć ze wszystkim przed wyjazdem w delegacje. Na szczęście to tylko jednodniowy wyjazd, na dłuższy i tak nie miałabym czystych rzeczy do przebrania. Wakacje skonsumowały wszystkie zapasy mojej letniej garderoby.
W pracy nie mam czasu przywitać się z koleżankami i kolegami, lecę do siebie na dół, wysyłam szybko e-maila, denerwuje mnie to, że komputer tak wolno się włącza, no cóż, czasem maszyna nie dotrzymuje tempa człowiekowi, szczególnie tak zagonionemu jak ja. E-mail wysłany, otwieram szybko dokument, drukuję go w kilku kopiach, które wykorzystam podczas planowanego spotkania, potrzebuje go dla wszystkich uczestników spotkania. Drukarka wymaga ode mnie kilku dobrych minut, by wystartować, ja nie wymagam od niej natomiast więcej czasu, by soczyście zakląć.
W końcu kompletuję wszystkie papiery, idę na górę do sekretarki po pieniądze i bilet na pociąg, dobrze, że wszystko jest gotowe, prosiłam o to jeszcze na urlopie. Całe szczęście, że kolega kierowca dysponuje czasem wolnym od spraw szefa i może mnie zawieźć na dworzec. Po drodze wymieniamy pieniądze w najbliższym kantorze, pędzimy na dworzec.
- Kurde, nie mam paszportu. Zdążymy do mnie do domu?
- Nie mamy wyjścia.
Kolega pędzi przed rozedrgane w upale miasto, na szczęście (dopisuje mi) jest w miarę pusto, ludzie wyjechali w bardziej sprzyjające do życia warunki, a mnie ułatwia życie to, że teraz ich nie ma. Po tym miejskim bezkolizyjnym wyścigu z czasem, wreszcie wpadamy na moją ulicę. Nerwowo wystukuję kod wjazdu, bramka otwiera się, wskakuję do auta, pędzimy pod blok. Schody zlewają mi się pod nogami, wyskakuję na trzecie piętro. Mama jest jeszcze u mnie.
- Myślałam, że to Ania.
- Pewnie będzie niedługo. Zapomniałam paszportu.
- Ale zdążysz. Masz jeszcze czas.
- Jest coś do picia?
- Może coś w czajniku.
- Zdenerwowana jesteś Anią. Nic się nie przejmuj, zda.
- Oby. Tak się martwiła.
- Wiem, będzie dobrze. Padam, ale muszę już lecieć. Pa pa.
- Skarbku, uważaj na siebie.
Zdążyliśmy. Siedzę w przedziale, który połączył kilka różnych narodowości. Są tu Włosi, Amerykanie, Anglicy, oraz małżeństwo z Bahrajnu. Śmieszne, że małżeństwo jest słowem podobnym w brzmieniu do małży. Znów czuję się jak na wakacjach, za oknami letni krajobraz, wszystko w pełni rozkwitu. Bez względu na granice państw, przyroda zachowuje się tak samo. Przez kilka godzin mała przestrzeń pociągowa łączy ludzi, których na co dzień dzieli tysiące kilometrów. Jesteśmy jak rodacy, do momentu kontroli paszportów, kiedy dziewczyna o zimnym spojrzeniu, przypominająca w gestach Lindę Hamilton, wpada do przedziału, i w szerokim rozkroku, z kaburą u pasa z bronią, warczy: kontrola paszportów. Podaję paszport, Linda Hamilton ogląda go dość długo, po czym z miną, jakby chciała strzelić mi w serce, pyta, jak długo zostanę w jej kraju. Mam ochotę zażartować i odpalić, że lifetime, ale odpowiadam, że jeden dzień. Coś jej trudno uwierzyć, że jeden dzień, czuję, że jest zaskoczona, i dobrze, niech się dziwi.
Po ponad sześciu godzinach jestem na miejscu, biorę taksówkę, by jak najszybciej dojechać do hotelu, zostawić rzeczy i przejść się do centrum, do ludzi, do sklepów, do ruchu, by znów poczuć się wakacyjnie, blisko ludzi, słońca, śmiechu, rozmowy.
Melduję się w hotelu, wyjeżdżam windą na czwarte piętro, fajny numer pokoju- 444, myślę, że taki numer wróży fajny pokój i się nie mylę, jest nawet klimatyzacja. Zostawiam rzeczy, z powrotem jestem w windzie. Wyruszam na podbój centrum miasta, tym razem mam lepszy humor niż podczas poprzedniego wyjazdu, podwijam nogawki spodni, znów dreszczyk nowych widoków, odkrytych uliczek, obcych kafejek. Mam parę groszy do wydania, zakładam więc, że gdziekolwiek nie pójdę, to na pewno coś dobrego zjem.
Spaceruję, wchodzę do sklepów, patrzę na ludzi, włóczę się, kupuję nawet pamiątkę. Handel kończy się o dziewiętnastej, opuszczam więc sklepy i idę na kolację. Jest upalnie, wakacyjnie, letnio, międzynarodowo. Dziękuję w ciszy za tą delegację, przedłuża mi wolny czas, dostarczając wrażeń oraz poczucia wolności, że jeszcze ten dzień należy w zupełności do mnie, że ja go urządzam i nadaję mu moje kolory.
Zatrzymuję się w miłej knajpce NORD SEE, gdzie serwują owoce morza, ryby, sałatki. Co za super miejsce, ponieważ też mi przypomina wakacje i świeże ryby, które jadłam z moją dziewczyną i klimat tych wakacji, który jest nadal we mnie. Przysiadają się do mnie dwie kobiety koło czterdziestki i w ten sposób poznaję jeszcze dwie osoby z innego kraju, tym razem z Lichtensteinu. Długo rozmawiamy, przyjechały tutaj na rowerach, są na wyciecze rowerowej po Europie. Świat jest mały. Czuję, że los zapewnia mi towarzystwo, łagodząc mi w ten sposób pustkę, która jeszcze tak nie boli, ale zaczyna się powoli wkradać w duszę. To delegacja, to normalne, że człowiek czuje się samotnie.
Po kolacji idę jeszcze kupić dla niej kartkę, chcę wybrać jakąś ciekawą, taką nietypową, i tak po znaczku będzie wiadomo, skąd przyszła, choć kartka, którą wybieram wygląda jakby była zupełnie z innego skrawka globu. Dzień zamykam smacznym lodem, dobijam nim pieczątkę z podpisem: lato.
Na niebie robi się coraz pochmurniej, przyspieszam kroku, zatrzymuję się jeszcze przy połykaczu ogni, który zabawia swoim występem sporą grupkę ludzi i jest w tym niezły.
Docieram do hotelu przed burzą. Kąpię się i nacieram kremem od mojej dziewczyny, robię to dla siebie, ponieważ ona mnie tego nauczyła, robię to, ponieważ, jest to jakiś sposób odtworzenia jej samej, powrotu do atmosfery naszych wakacji, powrotu choć na chwilę. Wtulam się w lemurię, sto razy mniejszą od siebie maskotkę, którą ona mi kupiła.
Czy naprawdę muszę dziś wstać? Nie dociera do mnie jeszcze, że to już praca. Wczoraj budziłam się obok niej, cóż z tego, że kończyły się wakacje, a właściwie to wyrwałam pracy jeszcze jeden dzień, zostając w mieście, w którym mieszka, dzień dłużej. A dziś czuję ten poranek inaczej, dziś czuję już, że jest on jakiś inny.
Dzień upływa szybko, sprawnie, moją rosnącą dziurę wewnątrz zapełniam szybko podejmowanymi decyzjami, stresem i spełnieniem, kiedy ten wreszcie się kończy, zamieniając w uczucie ulgi po spotkaniu. Mój wewnętrzny zegar zaczyna odmierzać już nieco inny czas. Ale przestaję się wgłębiać w te emocje, kiedy razem z kolegami oddalamy się znów w kierunku kraju tym razem samochodem.
Jest upalnie, granica zwalnia tempo podróży, droga zablokowana, chyba jakaś stłuczka, szukamy alternatywnego sposobu przekroczenia granicy, szybka konsultacja z mapą, znaleziono. Pędzimy przez wieś, czyściutką i ładnie przystrzyżoną na polach, muzyka, dobrze się ze sobą czujemy, to tak trochę jak trzech chłopaków w ferrari i przygoda.
Czas upływa szybko, ścigamy się z burzą, mijamy pola milionów słoneczników, krzewów winnych, skoszonych zbóż, jest pięknie. Pędzimy w trochę innym kierunku, znów oddalając się od kierunku na północ. Po jednej stronie tulące się w chmurach słońce pali ostrym złotym światłem, po drugiej, mojej stronie ciemne burzowe chmury, wodospady deszczu widoczne na horyzoncie zalewające pobliskie miasteczka. Druga granica, ostatnie dziesiątki kilometrów po nocnej autostradzie, blok, mieszkanie.
Ten sam pokój, te same ściany, znajome przedmioty.
Podchodzę do pozostawionych przez siebie pamiątek znad morza. W łazience obrazek z konikami morskimi od mojej dziewczyny, na wieży hi fi rozgwiazda, pamiętam, jak broniła mojej decyzji kupienia jej w kurorcie. Dotykam koralików od niej na szyi, patrzę na nasze zdjęcia. Idę do przedpokoju, i słyszę wiatr, czyżby tak mocno wiało? Tak, to burza nadchodzi. Patrzę przez moje okno i widzę w świetle lampy kłaniające się przed nadchodzącymi ciemnymi chmurami posłuszne drzewa. Wiatr wzmaga na sile, błyska, przyroda ściera się z powietrzem, skurcze wiatru i drzew, jeszcze chwila i będzie spełnienie, w końcu chmury pękają i zalewają całą okolicę deszczem, gorącymi, siekącymi strugami, wylewanymi bez żadnych hamulców. I myślę o niej...
Patrzę na swoje łóżko. Szukam czegoś, rozglądam się, tak... Ja po prostu czekam na nią. Tempo dnia było normalne, a teraz normalna byłaby jej obecność, tak jak na wakacjach. Ale ja wiem, że ona jest ze mną, tylko, że teraz jej nie ma... Ona jest ze mną, ponieważ mówi, że jest, choć jej teraz nie ma. Ona jest z Tobą.
Zasypiam. Ona jedzie gdzieś w Polsce. Myśli o mnie, ponieważ wysyła późno w nocy sms, że jest już na miejscu. Czuję go we śnie.
Rano nie spieszę się do pracy, w końcu wróciłam późno z delegacji. Ona mnie tego uczy, szacunku dla siebie, dbania o swoją skórę, wolny czas, spokojne serce i duszę, relaks, dystans, o to, bym wreszcie zaopiekowała się sobą. Robię to dla siebie i dla niej.
Tak więc wkładam na siebie spódniczkę, nic już zresztą nie było w szafie po tych wyjazdach, kremuję się i wychodzę wolnym krokiem. Nie wiem, o czym myślę, ale trzy razy wracam do domu po komórkę, za każdym razem myślę, że ją zabieram, po czym sięgam do torby i komórki nie ma, bo nie myślę, jak ją wkładam. Wracam znów i czynność tę powtarzam. Przecież jestem wypoczęta, nie stresuję się niczym. Skąd to rozkojarzenie. Za trzecim razem sukces, udaje mi się wreszcie wyjść z komórką.
Wchodzę do pracy, pokazuję się w spódnicy, wzbudzam zainteresowanie zarówno mężczyzn jak i kobiet (starców i dzieci nie ma). Zauważają, że się zmieniłam, że wnoszę coś nowego, czego nie są w stanie do końca uchwycić, ale podoba im się moje nowe ja, oraz różne małe detale na mnie w postaci srebra i tatuażu. Ludzie potrafią być zadziwiająco spostrzegawczy, to tak jakby wręcz oczekiwali zmian i śledzili je na swoich ukrytych radarach.
Wciąga mnie wir zajęć. Jest wszystko w porządku. Wszystko w porządku.
Wracam. Po drodze zaliczam bank.
Ten sam pokój, te same ściany, znajome przedmioty.
Ona do mnie dzwoni, w momencie, kiedy sięgam po telefon, by napisać do niej wiadomość.
- Jesteś jakaś inna, jakby za ścianą.
- Tak, smutno mi jest, czuję się samotna. Tęsknię za Tobą.
- Inaczej mi się z Tobą rozmawia na odległość.
- Wiesz, musze twardnieć, by sprostać tej rzeczywistości. Ale jestem tą samą osobą.
- Muszę już kończyć, za chwilę wchodzimy do Tesco.
- Oki, zadzwonię jutro z pracy.
Mój przyjaciel ma niełatwą sytuację życiową, a ja chcę powtórzyć za Metallicą w jego intencji i w intencji tych wszystkich, którzy nie mają wpływu na to, co się wokół nich dzieje, nie dlatego, że nie chcą niczego zmienić, ale dlatego, że nie mogą i po prostu chcą mieć prawo do gniewu:
And I want my anger to be healthy
And I want my anger just for me
And I need my anger to control
And I want my anger to be me
And I need to set my anger free
Ten sam pokój, te same ściany, znajome przedmioty.
Znajomy każdy kąt, muszę je sobą wypełnić, by nie były samotne. Wiem, że ona też wypełnia siebie na różne sposoby. Przed snem dostaję sms od niej, że jest jej smutno, dlatego, że jest mi smutno z samotności.
Jest plus samotności. Samotność jest twórcza.
24.07.2003 r.
Data publikacji w portalu: 2003-10-19
« poprzednie opowiadanie
następne opowiadanie »