LICENCJA NA KARANIE

Madri
Długo patrzyłam w jej oczy, nim zdecydowałam się na ruch. Duże, szare, smutne oczy. Oczy skrzywdzonej kobiety. Puste oczy. Chciałam się przebić przez ich martwotę i dostać do najskrytszego zakamarka, w którym tliły się resztki nadziei. Oswajałam ją swoim oddechem... Czekałam, cierpliwie znosiłam jej brak reakcji. Kochałam ją najpierw samą moją obecnością, następnie wzrokiem, Dokładnie, centymetr po centymetrze badałam jej ciało, nie wykonując najmniejszego ruchu. Dużo czasu upłynęło, nim zdecydowałam się na wyciągnięcie ręki. Nie wiem czemu, ale bałam się, że mój jeden nie dość doskonały dotyk, chybiona pieszczota sprawią, że ona zniknie. Cały czas zachowywała się tak, jakby była przeze mnie wymyślona. Utkana ze snu, marzenia, pragnienia, skrawków pamięci i wypełniona plamą światła, udającą życie... Chciałam zbadać rzeczywistość jej szyi, teraz delikatnie wygiętej i szczelnie okrytej zasłoną długich włosów. Chciałam sprawdzić twardość jej obojczyka, który teraz stał się schronieniem dla połyskującego promienia słonecznego. Chciałam dotknąć jej piersi, która teraz dumnie podnosiła się, wypełniając swe wnętrze powietrzem...
Czemu to nie ja jestem zapachem, powiewem, który ma dostęp do jej wnętrza? Gdybym tak mogła niezauważona wsunąć się w nią, zawirować w środku, odkryć jej tajemnicę i napełnić jej ciało sobą. Bez obietnic, deklaracji, nie zostawiając śladu w pamięci. Obudzić ją dla życia i przestać istnieć. Takie było moje przeznaczenie. Kochać intensywnie, do szaleństwa, przez krótką chwilę... Dawać szczęście, bo życie składa się z chwil i chwile szczęścia są powodem do kontynuowania tej absurdalnej gry. Miałam to wyryte na dłoniach. Chciałam nauczyć ją tego języka, by mogła bez przeszkód czytać z mojego ciała. By potem bez żalu, odprowadziła mnie jękiem zaspokojenia.

***

Nie wiedząc czemu, nagle oswajanie wymknęło się spod kontroli. Pewnego pięknego ranka zastałam ją z walizkami przed moim domem. Wszystko uległo zmianie. Tym razem to ona zaczęła snuć swoją pajęczą sieć wokół mnie. Budowałyśmy swoją przestrzeń na jakiś siedemdziesięciu metrach kwadratowych mieszkania w kamienicy. Cały świat to byłyśmy My, a resztę zostawiłyśmy za wysokim murem z czerwonej cegły...
To było takie proste. Zamknąć się, odgrodzić i upajać sobą nawzajem. Nie było mowy, byśmy choć na chwilę się rozdzieliły. Wspólne jedzenie, wspólne kąpiele, wspólne spanie... Zaczęłyśmy upodabniać się do siebie, tak jak ponoć pies upodabnia się do swojego właściciela. Nie było różnicy, nic już nie było Twoje, moje, wszystko było nasze. Już chyba nawet oddychałyśmy w tym samym rytmie. Czasami w nocy budziłam się przygnieciona jej ciężarem i wsłuchiwałam się w szum krwi, która niepostrzeżenie mieszała się z jej krwią. Nasze żyły splatały się w miłosnym uścisku i krępowały moje myśli. Myśli też miałyśmy podobne. Ale nagle okazało się, że ta bliskość zaczyna mnie dusić, a ona dzięki niej staje się silniejsza. Zdawałam sobie z tego sprawę, ale nic nie byłam w stanie zrobić, by zapobiec dalszej jej ingerencji w moje wnętrze. Nie chciałam. Zresztą było już za późno.
Chłód żyletki na ciele. Posuwisty, zdecydowany ruch wydobywał gładkość mojej nogi. Było mi niewygodnie, ale nie mogłam wykonać najmniejszego ruchu. Nie chciałam, żeby mnie skaleczyła. Czułam jej gorący oddech na karku. Opierałam się o nią całym ciałem. Mrok panujący w łazience, potęgował mój lęk. Nie lubię ciemności. Jestem dzieckiem słońca. W pomieszczeniach bez okien duszę się. Teraz cała byłam oblepiona dygoczącą paniką. Ona o tym wiedziała, ale podniecała ją ta okrutna pieszczota. Starałam się zapanować nad wszechogarniającą chęcią ucieczki. Zresztą ona mi ją uniemożliwiała. Lewą ręką obejmowała mnie za ramiona, a prawą, uzbrojoną w maszynkę do golenia, wędrowała po moim udzie. Stworzyłam potwora i teraz byłam ze niego odpowiedzialna. To co przeżyła, w jakiś sposób stało się niebezpieczną częścią jej osobowości. To ziarno strachu, które ktoś w niej zasiał, wypuściło korzenie, zakwitło i teraz wydawało owoce, które ja zbierałam i gromadziłam w sobie.
Woda ostygła, uwolniła mnie wreszcie ze swojego żelaznego objęcia. Woda spływała, hałasując w rurach. Stałam i czekałam, aż skieruje na mnie strumień prysznica, chciałam z siebie spłukać odrętwienie i obudzić się z tego snu. Była wyższa ode mnie, piękniejsza, mądrzejsza, bardziej doświadczona. Oddałam jej całą siebie. Wydobyłam ją ze skorupy i nakarmiłam własną krwią. Teraz chciałam, żeby ona podała mi choć kroplę ściekającą po jej udzie...nie śmiałam zażądać ciepłej, świeżej krwi płynącej wprost z serca.
Pocałowała mnie zachłannie, łapczywie, przegryzając mi wargę. Wessała się w  szyję, pozostawiając na niej ślad zębów. Zmusiła mnie do uklęknięcia i przyjęcia komunii z jej wilgoci. Odprawiała nade mną szaleńczą modlitwę, wyginając ciało w łuk triumfalny i modląc się do Szatana w skowyczącym języku, którego nie rozumiałam. Ja mówiłam językiem łagodności i prostoty. Jej świat to ból, strach i rozkosz stanowiące jedność. Przenajświętsza Trójca, do której i ja się modliłam, ale bez wiary.

***
Po raz pierwszy ukarała mnie za mój strach, teraz karała mnie za to, że cierpię.
Od paru godzin w wywietrzniku łazienki tkwi ptak. Utknął tam, a wylot jest za długi, by można było do niego dotrzeć od strony łazienki. Byłam gotowa wejść na dach i spróbować od tamtej strony, ale nie pozwoliła mi. Z uśmiechem oświadczyła, że nie chce, żeby mi się cos stało, a ptak na pewno sobie poradzi. Tak więc słuchałam jego rozpaczliwego miotania się, krzyku prawie że ludzkiego i szamotania w wąskim, ciemnym korytarzu. Męczyłam się razem z nim. Czułam jego histeryczny strach i płakałam. Gdy ona zajęła się czesaniem swoich długich włosów, zamiast jej przy tym asystować, poszłam do łazienki, wspięłam się na wannę i zaczęłam pilniczkiem odkręcać kratkę, broniącą wejścia do wywietrznika. Nagle drzwi się zatrzasnęły i w łazience zapanowały egipskie ciemności. Cisza. Ptak też zamilkł, a ja przełknęłam ślinę i ostrożnie zeszłam na podłogę. Z kranu kąpała woda. Po omacku dotarłam do drzwi i pociągnęłam za klamkę... Drzwi się nie otworzyły. Naparłam na nie mocniej. Zrobiło mi się gorąco. Zapukałam i poprosiłam, żeby mnie wypuściła, ale nie było odpowiedzi, zaczęłam krzyczeć, że głupie żarty się jej trzymają, ale tylko ptak dołączył się do mojego krzyku. Trzepotanie skrzydeł, rozpaczliwy wrzask. Starałam się opanować i trzęsącymi się rękoma przymierzyłam pilniczek do zamka. Chciałam go rozkręcić, ale po ciemku nie mogłam znaleźć żadnej śrubki. Ptak zamilkł. Tylko, powolne miarowe kapanie wody i miękka ciemność, która mnie przyduszała. Nagle ptak krzyknął. Przestraszyłam się i upuściłam pilniczek. Już nic nie mogło powstrzymać mojej paniki. Krzyknęłam, nabrałam powietrza i rzuciłam się z pięściami na drzwi. Były mocne i nie poddały się mojej furii. Kopałam je, drapałam, aż poczułam drzazgi wbijające mi się w ciało Chyba przegryzłam sobie język, bo w ustach rozlał się metaliczny smak krwi. Paznokcie zostawiłam w drewnie, tak nieczułym na moje wysiłki. Byłam żywcem pogrzebana wraz z ptakiem, który tracił siły. Już się nie szamotał tak mocno. Od czasu do czasu zatrzepotał skrzydłem i wydobył z siebie słaby pisk, na znak, że jeszcze nie godzi się na śmierć. Ja również nie miałam już siły. Zsunęłam się po drzwiach i wtulona w nie, popadłam w odrętwienie.
Nagle drzwi się otworzyły, a na mnie wylał się strumień światła dziennego. Oślepiło mnie... Nie wiedziałam, z której strony dobiegł mnie jej głos. Pytała, co się stało, tłumaczyła, że wyszła na chwilę do sklepu i nie wiedziała, że się zacięłam, że gdybym niepotrzebnie nie histeryzowała, ona sama uwolniłaby to wrzaskliwe ptaszysko...
Byłam otępiała i nie rozumiałam, co do mnie mówi...Gdy mój wzrok się przyzwyczaił do światła, zobaczyłam, jak wyglądają moje ręce, cała byłam we krwi, ze strachu cała się pokaleczyłam, chciałam stłumić to uczucie, które przejęło nade mną władzę, bólem chciałam się otrzeźwić, wrócić do rzeczywistości.
- Za co mnie tak karzesz? Kto Ci dał licencję na karanie? - zapytałam, patrząc się na nią, jakbym widziała ją po raz pierwszy w życiu. Zaniemówiła. Wstałam i wyszłam na klatkę. Z trudem odrzuciłam właz prowadzący na dach, wdrapałam się po naszych drzwiach i stanęłam na dachu. Głęboko wciągnęłam świeże powietrze i wystawiłam twarz do słońca. Silny podmuch wiatru o mało nie mnie przewrócił. Błękit nieba oszołomił, a dźwięki starówki przypomniały mi o prawdziwym życiu. Nie tracąc już czasu, skierowałam się do wylotu wywietrznika. Długo się męczyłam, ale udało mi się wydobyć zmęczone zwierzę. Wyglądało na bardzo wyczerpane. Nie walczył ze mną, ani nie protestował, zrezygnowany patrzył gdzieś... w przestrzeń. Zniosłam go z dachu. Szerokim łukiem ominęłam drzwi mieszkania. Nie byłam pewna czy Ona nagle nie stanie na korytarzu, nie chciałam tego. Zresztą... było mi to obojętne. Nie zwracając uwagi na mój wygląd, wyszłam na ulicę. Musiałam znaleźć weterynarza, musiałam pomóc temu ptakowi. Chciałam zobaczyć, jak zdrowy wzbija się w powietrze i ulatuje nad dachy kamienic. Tak bardzo.... potrzebowałam jego wolności


2004-06-10
Data publikacji w portalu: 2004-07-20
« poprzednie opowiadanie następne opowiadanie »

Witaj, Zaloguj się

Artykuły zoologiczne na Ceneo

KONTAKT

Wyślij swój tekst! - napisz do Namaste
podpisz swoja pracę nickiem lub imieniem
(jeśli chcesz: nazwiskiem), jeśli chcesz napisz swój e-mail, podamy go w podpisie.

NASZA TWÓRCZOŚĆ

Jest jak delikatny kwiat. Każda jej forma zawiera ślady głębokich wzruszeń i emocji, przenosi pamięć o czasie minionym, chroni od zapomnienia chwile.

Tutaj jest miejsce dla Ciebie. Jeśli pisałaś, piszesz lub pisać zamierzasz, nie chowaj efektów swojego natchnienia do szuflady, podziel się nimi.

Tu nikt nie ocenia, nie krytykuje. Możesz przysyłać teksty podpisane imieniem bądź pseudonimem, o dowolnej tematyce i formie. Może to dobre miejsce na debiut i nie tylko.

Zdecyduj się.
To właśnie od Ciebie będzie zależał kształt tej strony. Zapraszam do jej współtworzenia.

Namaste

© KOBIETY KOBIETOM 2001-2024