Słownik wyrazów niezupełnie obcych

Baszka von Hanff
by Baszka von Hanff

A - Abstrakcja
B - Balet
C - Ciało
D - Dom
E - Extra
F - Film
G - Groza
H - Historia
I - Ironia
J - Ja
K - Koń
L - Londyn
Ł - Łaska
M - Muzeum
N - Noc
O - Orkiestra
P - Potrzask
R - Rower
S - Smak
T - Teatr
U - Uwaga
W - Względność
Z - Zamysł
Ż - Żaba

Warszawa, dnia 18.07.2002

ABSTRAKCJA - wszystko, czego nie można narysować lub opisać słowami tak, by to było rzeczywiste.

Już sam pomysł wypisania liter alfabetu i dopisanie potem słów, pojedynczych, według zasady:, co myśl pierwsza podsunie, mógłby być kwintesencją ABSTRAKCJI.
Pamiętam jednak takie czasy, gdy wiszące na ścianie jaskrawe, geometryczne płaszczyzny wykonane oczywiście przez Uznanego Artystę mogły nosić tytuł ABSTRAKCJI i przynosić Uznanemu Artyście słuszne uznanie. Tudzież pieniądze. Gdybym to jednak ja ośmieliła się uczynić coś takiego? HO! HO!
Chociaż przyznaję się od razu, że "popełniłam" dwa lub trzy obrazy olejne (ktoś je ma do dzisiaj i niech się cieszy), ale za nic na świecie nie chciałabym, by okrzyknięto je powyższym tytułem. Tym bardziej, że nic we mnie z Uznanej Artystki.
Przypominam sobie jeszcze modę na ABSTRAKCJĘ na ścianach. To były czasy! Monotonię socjalistycznej szarej codzienności można było ubarwić sobie plątaniną linii, trójkątów i kół namalowanych bezpośrednio na ścianie.
ABSTRAKCJA. Samo słowo niesie w sobie jakiś element tajemnicy AKCJI wykonanej przez agenta o kryptonimie ABSTR. Żeby sprawę całkiem utajnić zrobimy z ABSTRA BASTRA i proszę, jest Bastrakcja, nowe, nieznane słowo, całkowicie mieszczące w sobie wszystko, co mogłabym pomieścić na płótnie albo ścianie, albo na iluś tam arkuszach wydawniczych - oczywiście zakładając, że kiedykolwiek uda mi się zachęcić kogokolwiek do wydania tego Słownika.
Pomysł jest przecież całkowicie ABSTRKCYJNY. Mam jednak nadzieję, że ujrzy kiedyś światło dzienne. Tak bardzo potrzebne, by zobaczyć BALET.

BALET - specyficzny sposób poruszania się przy muzyce.

Na Górczewskiej (a może na Rozbrat?) był kiedyś Młodzieżowy Dom Kultury. W jaki sposób, mając siedem lat trafiłam tam na BALET nie wiem. Nie pamiętam.
Pamiętam dźwięk pianina, wysoki kobiecy głos "Iiiiiiii... raz, iiiiiii... dwa, iiiiiii", lustra, grubą poręcz, która wydawała się za gruba i za wysoka, i długi rząd małych dziewczynek w czarnych trykotach. Właściwie dwa rzędy: jeden tu, a drugi odbity w lustrze. "Pozycja pierwsza, głowa prosto, ręka w bok, iiiiii..."
Zimą, gdy biegłam na BALET było ciemno. Ciemno było, gdy wracałam do domu. I znowu biegłam. Aż kiedyś, raptem, przestałam.
Przeszkodą nie przeskoczenia okazały się baletki, skórzane, z tasiemkami owijanymi dookoła kostki - a właściwie BRAK baletek. Moja kariera taneczna, tak dobrze rozpoczęta skończyła się z powodu braku pantofelków, wiem już, co czuł Kopciuszek uciekający w ciemność nocy, z balu. Można się czasem czuć podwójnym Kopciuszkiem.
A tak bardzo chciałam tańczyć! Kręcić piruety, pływać w powietrzu lekko, ptasim piórkiem, unosić się na palcach, wysoko. W baletkach. Kiedy później, już będąc dorosłą kobietą, oglądałam Jezioro Łabędzie, Dziadka do Orzechów czy choćby tańczące Mazowsze, zawsze przypominało mi się to: "iiiii...raz, iiiii...dwa, równo proszę, iiiii..."

BALET. Słowo zamknięte dla biednych, małych dziewczynek, którym nikt nie podarował prawdziwych baletek.
Następnym etapem baletowej edukacji miały być PUENTY.

OT i...Puenta.

CIAŁO - w dotykalność zamienione JA.

Pojemnik. Świadomość powierzchni skóry wrażliwej na dotyk. Głowa, której kształt dobrze pamiętać, bo głaskać się po niej czasem muszę, sama, jakby w zastępstwie, czy ZAMIAST.
Kształt czaszki - naczynie na rozum. Korpus - naczynie na serce, płuca, żołądek, ileś tam metrów jelit, wątrobę. Ręce i nogi pełne naczyń krwionośnych. Naczynie wypełnione mną. Zewnętrzność miła w dotyku. Nieadekwatnie młoda w stosunku do metryki. Brzydka blizna na brzuchu po chirurgicznej interwencji: leżałam cały dzień na wózku, w korytarzu szpitalnym. Kroplówka. I dwóch chirurgów miętoszących mój obolały brzuch, naczynie cierpienia, i "wyrostek" mówi jeden. A drugi "zobacz jak ona leży, to nie wyrostek..." I tak przez cały dzień. O 22.-giej wygrał ten od wyrostka.
Sala operacyjna. Sen. Leżę sobie w ciepłej czerni mnie a z bardzo daleka ktoś mówi: - "obudź się, proszę, otwórz oczy, zbudź się, no! Co jest? Do jasnej cholery! Co jest?! Co to jest?!!! Co jej jest??? NO!!! JUŻ!!! POWIEDZ COŚ!!!"
A ja sobie leżę w ciepłej czerni mego ciała, w środku i wreszcie dociera do mnie ten głos, zaczynam rozumieć, że to do mnie, więc próbuję otworzyć oczy, poruszyć ustami i nic. Nic. Nie mogę! Dość długo trwało zanim wyrwałam się z objęć własnego CIAŁA.
A brzydka blizna na brzuchu? Chirurg zdejmując szwy na moje pytanie:, "dlaczego jest ich dwanaście, przecież to był tylko zwykły wyrostek", odpowiedział:
- Nie było ROZMOWY przed operacją na ten temat.
Rozgoryczona swoim wyglądem leżałam patrząc na moje okaleczone CIAŁO, które z takim trudem wypuściło mnie z objęć... Nie było rozmowy, no cóż...

DOM - ważny budynek w życiu człowieka. Mieszkanie.

Dla mnie ważna była także szkoła, ale najważniejszy był ten między domem a szkołą.
Pamiętam go do dziś i do dziś stoi na swoim miejscu, na Czerniakowskiej, na terenie Wodociągów. Z czerwonej cegły, z oknami w bardzo białych ramach. Codziennie w drodze do szkoły mijałam ten DOM. Rano szybko, żeby nie spóźnić się na lekcje, w drodze powrotnej pomalutku. Często przystawałam przy wysokim, metalowym ogrodzeniu i zaludniałam dom. Oczywiście sobą oraz ważnymi dla mnie ludźmi. To tutaj zamieszkał Pan z Indii z Ram Dasem, którego małpka tak często uciekała. Tu mieszkał Mateusz, opiekun Ani z Zielonego Wzgórza.
Potem zamieszkał w nim mój ukochany Dziadzio, chociaż zakopali go w ziemi. Stojąc przy ogrodzeniu myślałam, że tak, na pewno TU mieszka. Ogrodzenie było za wysokie, dom w głębi ogrodu za daleko, by ktoś mógł z okna zobaczyć małą Dziewczynkę bez Zapałek marzącą o tym, by mieć taki DOM, by się w nim schować. By zniknąć za czerwonym murem i już nie pokazywać się po tej stronie świata.
Sama myśl o istnieniu tego DOMU niejednokrotnie dodawała mi sił do życia po TEJ stronie. Niedawno, już będąc dorosłą, mającą swój, zaludniony córkami dom pojechałam na Czerniakowską. Pokazałam ten DOM jednej z córek. Kiedy autobus mijał powoli moją codzienną trasę do szkoły, kiedy zobaczyłam budynek z czerwonej cegły na terenie warszawskich wodociągów a potem szkołę, głos mi drżał.
A przecież to był zwyczajny DOM

EXTRA - jak bardzo NIC można powiedzieć przy użyciu tego słowa.

Właściwie nie wiem, czemu narzekam. To wspaniałe słowo! Zasłona dymna. Cudo! Można nim odpowiedzieć na każde pytanie. Odpowiedzieć tak, by nic nie powiedzieć o sobie.
Jak się czujesz? - EXTRA.
Jak ci się powodzi? - EXTRA.
A jeśli coś jest jakieś to może być EXTRA, czyli bardziej.
Chociaż... Czy noc może być extra księżycowa a dzień extra upalny? Czy dziecko może być extra grzeczne a pies extra przymilny?
Bawiłyśmy się tak z koleżankami: z zamkniętymi oczami powtarzałyśmy w kółko jedno słowo aż przestawało mieć, traciło swój rzeczywisty sens stając się zlepkiem nic nie znaczących sylab: extra, extra, extra, extra, extra, extra, extra, extra, extra.
W którymś momencie upojone bezsensownością czynności, zatrzymywałyśmy się a słowo zastygało na języku. I tak trudno było przypomnieć sobie, co tak naprawdę znaczyło. Często w czasie tej zabawy byłam zawstydzona, jakby zabawa słowami była czymś niestosownym. A przecież to była taka EXTRA zabawa!

FILM - utrwalony na taśmie obraz życia.

Duszna wąska sala, głośno terkoczący projektor, biały ekran, czarno biała magia, FILM. W spoconej ręce ściśnięty bilet, glejt do krainy szczęśliwości, do świata ciemności, w którym jasny ekran wiódł do Ziemi Marzeń. Czasem myślałam, że wystarczy przejść granicę światła by TAM się znaleźć. Chociaż dopóki było czarno - biało to jakoś tam tak nie ciągnęło, za ekran...
Pierwszy kolorowy film, jaki pamiętam, to "Roczniak". Widziałam go w kinie związkowym "Czerniaków", już nie ma tego kina. Kiedy Judy sam, osobiście musiał zabić dorosłego, czyniącego tyle szkód jelonka, miałam zaciśnięte pięści. Potem płakałam razem z nim. No i wreszcie dowiedziałam się, co może zrobić mały człowiek, gdy jest mu źle - może uciec.
FILM nauczył mnie uciekać w świat fikcji. Całymi godzinami przezywałam sceny z filmów. Byłam wszystkimi Muszkieterami jednocześnie nie mogąc zdecydować się na jednego. Patyk udawał szpadę, szkolny granatowy fartuszek był pelerynką. Nie chciałam mieć nic wspólnego z tymi, którzy nie służyli królowi. Byłam gotowa za niego umrzeć. Świat zewnętrzny nie istniał. FILM pokazał mi obrazowość literatury. O mnie przecież byłą AWANTURA. Biegałam po podwórku krzycząc: "Kibic! Kibic!" A mój wyimaginowany piesek szczekał głośno, przynosił patyki i biegał za mną wszędzie.
Jakiś czas temu znów widziałam w TV "Anię z Zielonego Wzgórza". Czytałam tę książkę niezliczoną ilość razy. I zawsze płaczę, kiedy Mateusz stojąc oparty o drzwi z gazetą niosącą złe wieści, umiera. Kiedy doszło do tej sceny w oglądanym filmie płakałam rozpaczliwie, po raz N - ty przeżywając śmierć Mateusza.
Lubię czytać książki a potem oglądać filmy. Albo na odwrót. Czasem to nawet lepiej:, gdy po obejrzeniu "Pożegnania z Afryką" czytałam książkę w uszach brzmiał mi głos Meryl Streep mówiącej: "Miałam kiedyś farmę"...

GROZA - więcej niż strach.

To zatrzymanie oddechu i odczuwanie całej skóry na własnej skórze na samą myśl, że za chwilę wypełznie COŚ, drzwi się same otworzą, COŚ huknie za oknem, błyśnie, zagrzmi tak, że ziemia przestraszona zadrży i drżąc wprawi w drżenie powietrze i dom. Ściany wtedy zastygają ze strachu w miejscu by za chwilę zwalić się z hukiem na wylęknioną ziemię.
GROZA to wtedy, gdy nieodmiennie wraca do mnie ten sen:
Leżę na materacu, na podłodze, w mieszkaniu na szóstym piętrze. Jest gorąco, okno jest otwarte. Świta. To ten moment, gdy z ciemności pokoju odcinać się zaczyna jasnością prostokąt okna. I wtedy, raptem, nie wiadomo, dlaczego, podłoga zaczyna delikatnie unosić się do góry, skosem, jak skrzynia wywrotki, a ja czuję, że za chwilę sturlam się razem z materacem, gdy wtem spostrzegam, że nie ma ściany, tej z oknem, jest otwór na całą szerokość a podłoga podnosi się coraz wyżej i wyżej, zaczynam się zsuwać, razem z materacem, bez szans na złapanie się czegokolwiek. No i lecę! Spadam w dół z szóstego piętra. To właśnie, w czasie lotu, poznaję dokładnie kształt całej swojej skóry, każdy milimetr czuję GROZĄ.
Budzę się mokruteńka. Na podłodze. Na materacu, przerażona, bliska śmierci ze strachu i pełna ulgi, bo przecież nie spadłam, nie zabiłam się, żyję.
GROZA nauczyła mnie mojej skóry. Niechętnie sypiam na materacu, na podłodze. No, chyba, że to jest parter...

HISTORIA - opis zdarzeń. Tego, co już minęło, jakby z bajki: "dawno, dawno temu"...

Świat opisany w podręcznikach to dziwny świat. Opisuje mężczyzn, którzy walczą. Wojny, bitwy, wyprawy wojenne. Nawet odkrycia geograficzne w efekcie powodowały wojny albo tocząca się wojna dawała nowe, często pożyteczne dla ludzi, odkrycia.
Zawsze lubiłam HISTORIĘ. Opowiadania. Prowokowały mnie do stawiania niezliczonych pytań, na które nie znajdowałam odpowiedzi.
Co robiła matka Kolumba, gdy popłynął on odkryć Nowy Świat? Jak miała na imię? Czy malutki Henryk VIII bawił się, że jest królem? Gdzie były dzieci w czasie uczty Baltazara?
Historia to zapis męskich wojen, męskich odkryć, męskich zajęć. Jeśli czasem pojawia się jakaś kobieta to potwór - caryca Katarzyna lub Maria Curie-Skłodowska, lecz w cieniu Piotra, w jego laboratorium, na jego Sorbonie. Mężczyźni w historii zdają się nie potrzebować kobiet. Sami sobie gotują? Szyją ubrania? A jeśli giną na wojnach to skąd my jesteśmy???
Najciekawszy wątek w historii to próba jej przewidzenia. I jeszcze: zawsze zastanawiało mnie, na jakiej podstawie niektórzy z lubością powtarzają zdanie, że HISTORIA SIĘ POWTARZA. Czy ktoś może odbuduje świetność dawną Egiptu, Asyrii, Babilonu, Grecji czy Rzymu? Czy nie jest raczej tak, że ogrom wysiłków spełza na niczym a świetność pozostaje już tylko do obejrzenia w muzeum?
Kto mi nie wierzy niech pojedzie do muzeum Pergamońskiego w Berlinie. Proszę najpierw obejrzeć makietę Pergamonu, makietę samego ołtarza, a potem cały ołtarz a raczej to, co z niego po latach zostało. Bo to jest prawdziwa HISTORIA. Nie do powtórzenia.

IRONIA - pierwsza myśl, jaka przychodzi mi do głowy to przekąs, coś do przegryzania?

Powiedzieć coś z ironią to jakby ugryźć kogoś słowami. A IRONIA, siostra przekąsu, jest bardzo CIĘTA. Często przebywa w obecności sztucznej grzeczności: "Och! Jak ładnie dziś wyglądasz!" A w myśli: "ale się ubrała! Pasek nie pasuje do tej sukienki."
Pierwsze ze zdań wypowiedziane oczywiście tonem zgodnym z anegdotycznym listem do rodziców: "Kochani Rodzice! Przyślijcie pieniądze", który to list czytany na glos przez dobrego aktora może być całym studium intonacji i interpretacji, może rozśmieszyć lub rozczulić, do łez.
IRONIA - ta tylko boli, kłuje, kaleczy, rani. Przypomina o błędach nie do naprawienia wykazując jednocześnie nieudolność błądzącego.
Gdybym mogła, wpisałabym ironię na listę grzechów głównych, wynikających z braku miłości. Dlaczego nie mogę tego zrobić? Bo i mnie przytrafia się czasem kłuć, kaleczyć, ranić, zadawać BÓL - IRONIĄ...

JA - zawartość, czyli wnętrze CIAŁA, to, co go wypełnia.

Swoje ciało odczuwam głównie w głowie, lecz nie tylko, bo i w dłoniach i w stopach, jakby krąg otaczający mnie. Bańka prywatności, o różnej dla różnych ludzi średnicy, kilka lub kilkanaście centymetrów wokół mnie. Czy znajdzie się, kiedyś ktoś, kto odważy się kiedyś przekroczyć tę granicę? Kiedy JA odważę się wpuścić kogoś tak blisko?
Moja "bańka prywatności" jest szeroka, na długość wyprostowanych ramion, to jedyny bezpieczny dystans. Nie ma mowy o tangu. Jeżeli przyzwolenie na bliskość jest akceptacją i wyrazem sympatii dla drugiego człowieka to moje JA jest odgrodzone od świata grubym murem nieufności - mogę, co najwyżej rękę serdecznie uścisnąć.
Słyszałam kiedyś ciekawą historię o komórkach roślinnych. Otóż otoczone są one mocną i elastyczną błoną, której zadaniem jest przepuszczanie do wnętrza wszystkiego, co potrzebne jest komórce do życia oraz wydalanie z niej tylko produktów przemiany materii oraz toksyn. Jeżeli ludzie są jak komórki, to moja błona komórkowa jest wręcz zdrewniała i mało co dochodzi do JA - malutkiego, zagubionego w zwojach mózgu przerośniętego intelektem. Czasem zupełnie głupawo otwiera się przyjmując jakieś TOKSYNY, albo - wbrew sobie - wypuszcza wartościowe substancje, karmiąc jakiegoś uczuciowego pasożyta, zamiast dać sobie i ROSNĄĆ.
Połowa sukcesu, gdy JA uświadomi sobie własny stan i zacznie wreszcie pracować nad nową jakością granic...
Byłam kiedyś świadkiem okropnie czupurnej walki między dwoma na oko dziesięciolatkami. Chłopcy sczepili się ze sobą podjudzani przez kolegów i bili się bez opamiętania niedaleko szkoły. Kiedy zobaczyłam lejącą się z naderwanego ucha krew nie wytrzymałam, pozwoliłam mniejszemu uciec a większego uwięziłam w silnym uścisku dorosłej kobiety. Wyrywał się, szamotał. Nie puszczałam. Jego serce biło mocno, tłukło się jak oszalałe a moje mu wtórowało. Trzymałam nieznanego chłopca w ramionach
i monotonnie powtarzałam: "uspokój się, jeszcze go dorwiesz, no, dobrze, cicho, puszczę cię jak się uspokoisz" i czułam, że puls mu cichnie a moje serce też pomału wracało do normy. Trwało to jakiś czas. Kiedy wypuściłam go z objęć odszedł spokojnym krokiem, nie biegł, nie gonił tamtego, co chwilę odwracał głowę i patrzył na mnie. Smutny, zmęczony, zadziwiony, ale już spokojny. Razem z tym spokojem odchodziła z nim cząstka mojego JA, która wymieszała się z jego i została w nim. A we mnie odzywa się czasem czupurny, zacietrzewiony dziesięciolatek rzucający się z pięściami na każdego, kto powie złe słowo o jego Mamie...

KOŃ - za duże, jak dla mnie, zwierzę, ssak cztero kopytny.

Za duży jak dla mnie. Za piękny, Jedyne, co potrafię to patrzeć. Czasem zaglądam w oczy tym wiejskim, ciężko spracowanym kasztankom. Szukam w nich iskry wolności, genu mustanga. Czasem wyobrażam sobie uwolnienie takiego wyrobnika rolnego.
Widziałam kiedyś na polanie, na skraju lasu KASZTANKA tarzającego się na grzbiecie w wonnych kwiatach łąki, w trawie. Brzuch przelewał mu się z boku na bok, a z pyska biła dzika radość tarzania się. Patrzyłam na tę scenę przez chwilę. Koń chyba poczuł mój wzrok na sobie, bo raptem zerwał się na cztery nogi, jakby zawstydzony wąchać zaczął wygniecioną przez siebie łąkę jakby chcąc zapamiętać ten zapach. Zazdrościłam mu odwagi. Kiedy - ostatni raz - szalałam - jak on - w trawie?
A tak bym chciała poklepać KONIA po grzbiecie, albo dotknąć, podobno aksamitnych, chrap. Zbytnio się boję, nie, nie, KOŃ jest dla mnie za duży. Zbyt piękny bym go dotykała.

LONDYN - stolica Wielkiej Brytanii.

Urodzona w Wałbrzychu, wychowana w Warszawie, do czternastego roku życia nie wiedząca, co to jest rżysko, czym są żniwa i wieś, nigdy nie marzyłam by na Hawaje pojechać czy w Alpy. Moim największym marzeniem był, jest i pewno jeszcze długo będzie LONDYN. Wychowana nad Wisłą od małego śniłam o Tamizie. Wszystko przez lektury!
Zamglony Londyn był przecież miastem Sary, Małej Księżniczki. Biegałam po Londynie razem z Żebrakiem, Tomem, który zamienił się z Królewiczem.
Więc i Królewicza ścieżkami biegałam. Londyn. Tamiza. Tower. Potem był Mały Lord
i Tajemniczy Ogród. Moja miłość rozszerzyła się: Anglia, Walia, Szkocja. Big Ben i piłka nożna. Dywizjon 303 i Rob Roy. Herbata o siedemnastej i Oskar Wilde. I - największe
z niemożliwych - Oksford. Cienista dolina.
Wielka Brytania to do dziś Tajemnicza Wyspa mojego dzieciństwa.
Czy kiedyś tam trafię?

ŁASKA - coś, czego większość ludzi nie lubi.

Bo faktycznie, cóż to za przyjemność być u kogoś na łasce? Nawet, jeśli łaskawy ten chleb, to odrobinę gorzki, gdy z góry dany. Zdarzają się jednak takie chwile, gdy ktoś łaskawym okiem popatrzy i dostrzeże w żabie królewnę.
Zły czar, rzucony na Królewnę może przecież i królewicza w żabę zamienić... Jakie to ważne by na świat patrzeć oczami rozjaśnionymi łaskawością mającą w sobie coś
z czułości i pieszczoty, i jednak dostrzegać w każdej żabie przecudnej urody Królewnę.
To zupełnie tak jak wtedy, gdy po iluś tam latach edukacji matematycznej, niemrawej i koślawej, niechętnej, któregoś dnia wyjątkowo skupiona siedziałam na lekcji geometrii uważnie śledząc ręce nie lubianej matematyczki, która z dziwnym wdziękiem kreśliła trójkąty na tablicy, wykazując ich podobieństwo. Odwrócona tyłem do klasy nie mogła dostrzec UROKU, jaki rzuciła na mnie - głąba matematycznego.
W domu z dziwną przyjemnością powtórzyłam kilka razy wywody matematyczki
a na drugi dzień (Okropność! Matematyka była codziennie!) trafiłam na pierwszy ogień, byłam na "H". Ku zdumieniu Pani Profesor wyśpiewałam podobieństwo trójkątów, chociaż podstępnie podmieniła mi litery. No, przecież nie byłam kujonem! Naprawdę zrozumiałam te trójkąty! Chyba tylko ja dostrzegłam w jej oczach ŁASKĘ. Na cały głos powiedziała: "no, mogę ci z czystym sumieniem postawić piątkę".
Od tej pory uczyć się zaczęłam matematyki, rozumieć ją i chociaż nie udało mi się nadrobić braków i maturę zaliczyłam z ledwością na trójkę to nigdy nie zapomnę tego błysku czułej łaskawości w oczach matematyczki. Czy to była miłość do mnie czy do trójkątów podobnych to już zupełnie odrębna historia, ale ta ŁASKA, w jej oczach, ta ŁASKA!!!

MUZEUM - budynek, w którym zgromadzono stare i cenne przedmioty jak obrazy, rzeźby itp. w celu pokazywania ich ludziom.

Jest takie opowiadanie Marii Dąbrowskiej pt. "Tu zaszła zmiana" opisujące powrót autorki do jej mieszkania w zburzonej Warszawie, w styczniu 1945 roku. Jednym z pierwszych "dużych" zadań, jakie otrzymaliśmy od surowej i wymagającej polonistki zaraz po wakacjach, było nie tylko przeczytanie tego mało zajmującego dla piętnastolatków opowiadania, ale także przejście ta samą trasą i skonfrontowanie jej
z tym, co widziała Dąbrowska.
Wrzesień w Warszawie, i w ogóle, to najpiękniejszy miesiąc roku. Cała trasę, od ulicy Polnej do Muzeum Narodowego przeszłam urzeczona urodą drzew mieniących się wszystkimi barwami żółci, brązów, czerwieni i zieleni. Kiedy więc stanęłam pod ogromnym gmaszyskiem muzeum nie bardzo wiedziałam, po co tu przyszłam i co ja tu robię? Przypomniało mi się: Ach! Dąbrowska. Przecież na końcu opowiadania opisane jest jej spotkaniem z profesorem Lorenzem, Co mnie podkusiło, aby bezczelnie wejść do sekretariatu i domagać się od sekretarki widzenia z Profesorem? Nie wiem. Byłam jednak uparta i na widzenie się dostałam. Profesor okazał się przemiłym gawędziarzem, który z przyjemnością podzielił się swoim widzeniem tamtych czasów. Wspominał spotkanie z Dąbrowską. A ja patrzyłam pełna podziwu, bo oto ucieleśniła mi się postać z literatury przybliżona przez przemiłego starszego Pana, który znalazł czas dla zupełnie obcej uczennicy średniej szkoły. Na pożegnanie dostałam od Profesora album z autografem oraz zaproszenie, bym ilekroć będę w pobliżu, wpadała do muzeum. Zrobił mi się wtedy ten budynek jakoś bliski. Często tam bywałam.
Wypracowania wtedy nie napisałam. Polonistkę zadowoliło opowiadanie poparte materialnym dowodem moich słów.

NOC - czarna pora dnia z wyłącznikiem aktywności.

Powieki ciężkie ciepłem zmęczenia same opadają, rytm oddechu wyrównuje się, fale w mózgu odmierzać zaczynają fazy. Jakiś REM i non REM. SEN opada jak mgła na świadomość, oddziela ją od rzeczywistości, potem nagle robi się dzień, trzeba wstawać, zupełnie jakby NOCY nie było. W czasie snu znaczenia nie mają gwiazdy ani księżyc. Niezbyt czarna noc, zmieniająca się w zależności od faz księżyca może być przecież dostrzegana tylko i wyłącznie wtedy, gdy wstępuje się w nią na jawie.
Po cóż, więc piękno nocy skoro trzeba spać? Kto ma wzdychać do Księżyca, ballady i nokturny tworzyć i grać, wierszem opowiadać o jej pięknie skoro ciemność nocy to strach? Zaludniona potworami godzina duchów odstręcz o d nocy. By spać?
Należę jednak do ludzi ożywiających się dopiero późnym popołudniem a wieczór, początek nocy, sprzyja mojej aktywności. I nie działają na mnie uczone wywody, że najcenniejszy dla zdrowia i urody sen, to ten przed północą. Wtedy właśnie jest najlepszy czas na długie, przyjacielskie rozmowy, spacery, letnią nocą przedłużane do świtu. I aż chce się za Zielonym Konstantym śpiewać: "Ach! Co za noc! Co za bezdroża wśród chmur, jak na dnie morza odnalezione zielone partytury...".

ORKIESTRA - zespół muzyków grających jedną melodię, chociaż każdy gra co innego według wskazówek dyrygenta.

Śpiewałam kiedyś w chórze. Twarzą do dyrygenta, twarzą do publiczności. Między chórem a pulpitem była orkiestra, duża orkiestra symfoniczna w pełnym składzie. Chór tez był duży, ponad sto osób. W programie koncerty tak były ułożone be i chór i orkiestra miały momenty wypoczynku. Kiedy więc orkiestra grała Tańce Węgierskie Brahmsa albo uwerturę do Carmen Bizeta mieliśmy okazję słuchać. Urzeczeni pracą dyrygenta, który delikatnymi ruchami batuty wywoływał nową falę dźwięków, i kolejna grupa instrumentów grała swoją frazę a my zamykaliśmy kciuki w pięściach Tak bardzo zależało nam na tym, aby solo wiolonczel wybrzmiało najciemniej a trąbka weszła w odpowiednim momencie i czysto brzmiała. Byliśmy dumni z naszej orkiestry.
Sytuacja odwracała się, gdy chór śpiewał a capella a do słuchaczy przyłączała się cała orkiestra. Kiedy śpiewaliśmy kołysankę Maklakiewicza do słów Gałczynskiego "Kochanie moje, kochanie, dobranoc, już jesteś senna" i brzmiał już ostatni akord, długie piano tak trudne do wyśpiewania, podziw członków orkiestry dodawał nam skrzydeł. Najwyżej ceniliśmy cichy aplauz smyczkami o pulpity.
Po tamtych muzycznych czasach został mi do dzisiaj nawyk słuchania ORKIESTRY odwrotnie. Dla mnie skrzypce muszą być po prawej stronie a wiolonczele i kontrabasy po lewej. Kiedy słucham muzyki płynącej ze słuchawek nie ma problemu, wystarczy inaczej je inaczej założyć. Lecz na koncercie w filharmonii trudno mi się skupić - przecież nie mogę siedzieć tyłem do sceny!...

POTRZASK - sytuacja bez wyjścia.

"Jezioro. Kajak. Dwoje dzieci. Pijana matka hałaśliwie, dla draki huśta kruchą łódkę, pijany wujek jej pomaga. A potem plusk! I wszyscy czworo w podwodnym świecie, bez powietrza. Przygodny żeglarz, jak dobry rybak, wyławia z wody wuja, matkę, chłopca. Maleńka dziewczynka tonie bez śladu. Na dnie jeziora w szeroko otwartych oczach odbija się zdumieniem nie przeżyte życie. Więc to tylko tyle? Plusk! i koniec powietrza? Plusk! I koniec życia..." - Informacja letnia z dziennika radiowej Trójki.
...A kiedy doszliśmy nad brzeg tego jeziora okazało się, że wszystkie ptaki o bardzo śmiesznych nazwach, jakie znaliśmy z filmów przyrodniczych, nad tym właśnie jeziorem miały swoje gniazda. Podziwialiśmy różnokolorowe, kaczko podobne samce, samiczki i młode taplające się na płyciźnie brzegu a ten mijał w rytm naszych kroków, przeskakiwał jak taśma filmowa. Idąc brzegiem jeziora czuliśmy zapach wody, trzcin, wiatru i ptasich odchodów. Wtem, o kilka kroków przed nami wyrosła ciemno brązowa dumnie wyprostowana sylwetka jelenia z ogromnym porożem na głowie. Stanęliśmy zdumieni bo jeleń miał wyszarpany na grzbiecie kawał mięsa, żywa czerwień rany odcinała się od brązowej sierści ogromnego zwierzęcia. Jeleń zatoczył łuk rogami, głowa opadła mu bezwładnie, nogi ugięły i upadł miękko, zamknął oczy, westchnął głęboko i umarł. Oczy w jednym momencie zapadły się mu bardzo głęboko. Zapatrzeni na tę scenę nie zauważyliśmy gromady drapieżników zbliżających coraz bardziej w naszym kierunku. Co to były za zwierzęta - nie wiadomo, jakby wilki, ale o różnych barwach: żółte, szare, czarne, brązowe? Wataha psów? Hien? Szakali?
Zrobiło się niebezpiecznie. Zaczęliśmy uciekać brzegiem jeziora tą samą drogą nie zwracając już uwagi na całe mnóstwo ptaków. Uciekaliśmy coraz szybciej a za nami biegła wyjąc sfora. Wyróżniał się wśród nich jeden o złotej sierści. Skręciliśmy w lewo, w znajomy korytarz, jakby tunel o ścianach wykopanych w brunatno żółtej glinie. Tym korytarzem przyszliśmy nad jezioro, naturalnym odruchem był powrót tą samą drogą. W tunelu było nadzwyczaj jasno, choć nie widać było źródła światła i powietrze w nim było świeże, jakby chłodny wietrzyk wiał łagodnie niosąc powiew lasu i wody.
Uciekaliśmy. Za nami coraz bliżej widać było drapieżniki. Wtem przed nami ścianą ciemną ukazały się inne leśne zwierzęta a wśród nich jeleń z nad jeziora, silny i zdrowy, żywy, inne jelenie, sarny, borsuki, wiewiórki, niedźwiedzie oraz spotkane nad brzegiem jeziora ptactwo. Na czele tej gromady stał złotowłosy wilk!
Stanęliśmy jak wryci. W POTRZASKU. Bez wyjścia...
...Sny miewam okropne...

ROWER - pojazd jednośladowy z napędem nożnym.

Rower daje mi możliwość poruszania się szybciej niż na nogach. Mam taką potrzebę wynikającą z konieczności ruchu, podążania w przód, szybciej i szybciej by wiatr prześcignąć i samego siebie. Rower daje mi poczucie siły. Energia wydobywana z równomiernej pracy nóg i cudowne poczucie możliwości kierowania sobą i rowerem.
Pamiętam taką jazdę: bez wiedzy brata "pożyczyłam" sobie jego wypieszczony rower, swojego nie miałam, to był duży wyścigowy, kolarski rower. Nie umiałam powstrzymać palącej potrzeby ścigania się z wiatrem! Wsiadłam z ławki, z ziemi to było niemożliwe, miałam za krótkie nogi, byłam za mała.
Udało się! Upojona jazdą mknęłam przed siebie uliczkami swojego osiedla, gdy nieopatrznie wyjechałam na normalną jezdnię z sygnalizacją świetlną. Nagle: stop! Czerwone światło. Hamuję ostro i... Spadam boleśnie na asfalt, bo nie dosięgam nogami do jezdni. Słyszę hamujący za mną samochód osobowy, z którego wyskakuje wściekły na mnie kierowca. Za co? Za czerwone światło? Obolała, rozżalona, potulnie schodzę z jezdni. Szkoda, że kierowca nie dostrzegł proporcji, wielkości roweru i mojego wzrostu. Szkoda, że nie zobaczył w oczach bólu i łez.
Miłość do roweru nie minęła mi po tym zdarzeniu. Do dzisiaj bardzo lubię gonić wiatr. Na ROWERZE.

SMAK - jeden ze zmysłów.

Nieodłącznie kojarzy się z językiem: słodki, gorzki, kwaśny, słony - podobno z tych czterech komórki komponują wszystkie inne smaki.
Kwestią smaku jest tez strój, wystrój wnętrza, styl pisania, rodzaj słuchanej muzyki.
Istnieją ponoć ludzie pozbawieni zmysłu smaku. Nie znający smaku soczystej gruszki ani świeżego chleba. Zadziwia mnie niemożność znudzenia się smakiem jedzenia. Najbardziej jednak zastanawia mnie zjawisko doboru kolorów, tkanin i wzorów w ubraniach. Byłam niedawno na pokazie mody.
Było głośno, kolorowo, wesoło. Młode kobiety i młodzi mężczyźni, spięci, nadęci, sztuczni, chmurni, poważni do bólu albo spokojni, rozluźnieni, wesołkowaci, dobrze czujący się na wybiegu, różni. Tylko niewielka część pokazywanych kreacji nadawałby się do noszenia, na co dzień. To kwestia smaku. Albo gustu. Są ludzie, którym nie przeszkadza łączenie ze sobą kratki z deseniem w kwiaty. Do dziś pamiętam jak nasza sześcioletnia córka uparła się w sklepie by jej kupić sweterek w okropnym, żarówiastym kolorze żółci. Kupiliśmy oczywiście: DE GUSTIBUS NON DISPUTANDUM - w prawach smaku nie ma dyskusji.

TEATR - miejsce umowy społecznej, gdzie jedni udają kogoś, kim nie są a drudzy udają, że im wierzą, przy czym między jednymi a drugimi jest kurtyna.

I tak powstaje świat iluzji, świat, którego nie ma. Sztucznych włosów, lat, mebli i jedzenia. Sztucznych gestów. Tylko słowa są prawdziwe. Wypowiadane tak, by wzbudzić uczucia u widza, żeby widz przeżywał to, co dzieje się na scenie. Sztuczność scenerii nie przeszkadza wzruszać się czy śmiać.
Z teatrem oswajałam się od małego. Rola Królewny grana w pierwszej klasie była moim ogromnym sukcesem aktorskim, przyćmionym lekko faktem, że jak na Królewnę miałam zbyt proste włosy. Na tydzień przed przedstawieniem mama umyła sięgające do połowy pleców czarne włosy i pracowicie nawinęła je na papiloty. Zawinięte w te papiloty włosy po prostu nie wyschły, pozostały wilgotne i po rozwinięciu nadal były proste jak druty.
Sukces pozostał jednak sukcesem. Królewna z prostymi włosami została przyjęta przez publiczność owacyjnie i w następnym roku miałam zapewnioną główną rolę w kolejnym teatralnym przedsięwzięciu naszej klasy. Z niecierpliwością oczekiwałam na koniec wakacji. We wrześniu Pani rozdała role - mnie przypadła w udziale OCZYWIŚCIE główna!
W sklepie z zabawkami rej wodziła wesoła piłeczka zastanawiająca się głośno w czyje ręce dostaną się poszczególne zabawki - to w skrócie treść sztuki. Moja rola obok tekstu sprowadzała się do wesołego podskakiwania, wesołości manifestowanej na każdym kroku.
W październiku umarł mój kochany Dziadziuś. Premiera sztuki na początku grudnia odbyła się bez mego udziału. Nie umiałam wesoło podskakiwać, nie umiałam się śmiać, nie umiałam zagrać WESOŁEJ PIŁECZKI.
Mając 35 lat w osiedlowym klubie wdzięcznie mdlałam w roli Hanki w "Igraszkach z diabłem". Upadałam z wdziękiem na deski będąc w zawansowanej ciąży. Moja najmłodsza córka też występuje w szkolnych inscenizacjach. Geny? Czy co?...

UWAGA - ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem lub stan zwiększonego wysiłku, koncentracja umysły na czymś, co w danym momencie jest ważne.

Można ją łatwo rozproszyć. Można mieć PODZIELNĄ, chociaż to chyba raczej domena matek. Zdarzało mi się nie raz, gdy wszystkie dziewczynki jednocześnie opowiadały mi zdarzenia minionego dnia i jednocześnie zadawały BARDZO WAŻNE PYTANIE. Po znaku zapytania, po chwili ciszy, jaka zapadała w takiej chwili wybuchały głośnym śmiechem na widok roztańczonych oczu mamy usiłującej słuchać równolegle nadawanych komunikatów, ale nie potrafiącej odpowiedzieć na trzy równocześnie zadane pytania.
Szczególną zdolność do braku koncentracji mają osoby, którym brakuje cierpliwości. Zazwyczaj szykują w myślach swoją odpowiedź ZANIM rozmówca sformułuje pytanie. I po rozmowie! Pozostaje tylko gorycz braku porozumienia. A wystarczyłaby odrobina UWAGI...

WZGLĘDNOŚĆ - zależność wynikająca z różnych punktów widzenia taj samej rzeczy przez różne osoby.

Jechałam kiedyś do dzieci, które właśnie objęły w posiadanie nowe mieszkanie. Pakowałam do walizki wszystko, co wydawało mi się dla nich przydatne, wszystko, o czym mówiłam, że przywiozę a także kilka niespodzianek. Wypełniłam, więc walizkę po brzegi i miałam ogromne trudności z wyniesieniem jej z domu. Wlekłam ją kilkanaście metrów po asfalcie do taksówki. Mokra z wysiłku, ale szczęśliwa - tyle rzeczy zawiozę dzieciom - zasapana, poprosiłam kierowcę, aby włożył ją do bagażnika. Uprzedziłam, że jest ciężka. Młody kierowca bez wysiłku, jedną ręką ujął walizę za ucho i z uśmiechem na twarzy włożył ją do bagażnika stwierdzając przy tym, że wcale nie jest ciężka. Zrobiło mi się głupio...
WZGLĘDNOŚĆ to oczywiście nie tylko kwestia wagi, to jeszcze poczucie ciepła lub zimna, odległości i wielu innych, które jeśli są mierzone i porównywane z odczuciami innej osoby mogą wprowadzić zamieszanie lub nieporozumienie. Jak ważne jest pamiętanie o różnicach w odczuwaniu.
Wyrazem BEZWZGLĘDOŚCI jest upieranie się przy swoim odczuwaniu jako jedynym miarodajnym i obowiązującym wszystkich. Znam takich ludzi, którzy nie licząc się z nikim szeroko otwierają okno, bo IM jest gorąco...Nie znajduję sposobu na takich osobników. Chyba tylko można ich unikać. Ale czy to nie będzie zbyt bezwzględne potraktowanie takich osobników?...

ZAMYSŁ - więcej niż pomysł, ale jeszcze nie zamiar.

Kiedy rodzi się głowie myśl by zrobić to czy tamto to jest POMYSŁ Obracany wielokrotnie w głowie, oglądany z wielu stron, z rosnącą potrzebą obrócenia go w czyn staje się ZAMYSŁEM i już nie wiele trzeba by przerodził się w ZAMIAR. Tylko DECYZJI, postanowienia wykonania.
Na poziomie zamysłu przez kilka długich miesięcy było to, co napisałam do tej pory. Dojrzewał jak wino w mojej głowie zanim przybrał obecną postać. Uformowany w umyśle ZAMYSŁ w ostatecznym kształcie może bardzo różnić się od pierwszych przebłysków myśli. Wartość słów będzie wymierna dopiero po wydrukowaniu tego tekstu i poddaniu go osądowi czytelnika. Czym jednak wypełnić lukę powstającą na linii CZYTELNIK - AUTOR? Po wydaniu książki zacząć pisać nową? A może zachęcać potencjalnych czytelników by wyrażali swoje opinie o przeczytanym tekście? Ale jak? I po co? Skoro i tak nie zmieni to faktu, że zrodzony w mojej głowie pomysł dojrzał do zamysłu i przybrał realny, właśnie taki kształt...

ŻABA - jak wygląda każdy wie.

Tym razem wbrew założeniom nie będzie definicji. Będzie tylko ostatnia historyjka, co prawda narysowana, ale opowiem ją słowami.
Królewna Żabka, co wyraźnie było widać, bo pozycję wyżej wymienionej podkreślała duża korona na czubku głowy a płeć - bardzo kobiece, przerysowane usta. Otóż siedziała ta żabka (a jak wygląda, każdy wie) na kamieniu. Nad głową, w dymku, widać było marzenie o pięknym królewiczu.
Prześlicznej urody Królewicz oczywiście nadszedł w następnym obrazku i pochylił się miłośnie nad prześliczną (czytaj: szkaradną) Żabeczką. Miłość jego obrazował szereg serduszek pulsujących, unoszących się nad jego głową. Sugestywność rysunku była tak wielka, iż wydawało się głośny CMOK wyskakuje wprost do uszu patrzącego.
Ostatni rysunek - puenta - przewrotna ukazał DWIE ZAKOCHANE ŻABKI w koronach
Tak oto rysownik odwrócił znaną skądinąd bajkę o królewnie zamienionej w żabę w odwrotność tej historii pokazując przy okazji psychologiczną prawdę o niezaprzeczalnym wpływie jednostek silnych na słabe. Przenosząc to prawo na grunt tego, co tu napisałam zastanawia mnie na ile te historyjki odmienią życie żabek - królewien i pięknych królewiczów...
Data publikacji w portalu: 2003-07-29
« poprzednie opowiadanie następne opowiadanie »

Witaj, Zaloguj się

KONTAKT

Wyślij swój tekst! - napisz do Namaste
podpisz swoja pracę nickiem lub imieniem
(jeśli chcesz: nazwiskiem), jeśli chcesz napisz swój e-mail, podamy go w podpisie.

NASZA TWÓRCZOŚĆ

Jest jak delikatny kwiat. Każda jej forma zawiera ślady głębokich wzruszeń i emocji, przenosi pamięć o czasie minionym, chroni od zapomnienia chwile.

Tutaj jest miejsce dla Ciebie. Jeśli pisałaś, piszesz lub pisać zamierzasz, nie chowaj efektów swojego natchnienia do szuflady, podziel się nimi.

Tu nikt nie ocenia, nie krytykuje. Możesz przysyłać teksty podpisane imieniem bądź pseudonimem, o dowolnej tematyce i formie. Może to dobre miejsce na debiut i nie tylko.

Zdecyduj się.
To właśnie od Ciebie będzie zależał kształt tej strony. Zapraszam do jej współtworzenia.

Namaste

© KOBIETY KOBIETOM 2001-2024