OPOWIADANIE

aczecze
26 kwietnia. Taka data widnieje na bilecie. A przynajmniej jeszcze wczoraj, gdy na niego patrzyłam, widniała. Budzik powinien wskazywać ósmą. Słońce stara się wedrzeć do sypialni przez zasunięte żaluzje. Na szczęście starania
nie przynoszą skutku. Po zmianie pozycji jakieś 12 razy i paru stęknięciach na stary, dwudziestoośmioletni kręgosłup oraz zauważeniu, albo raczej poczuciu pustki w drugiej połowie łóżka postanowiłam jednak się podnieść.
Wstać, przeciągnąć i jakoś zejść na dół. Nie, to wcale nie jest proste. Odkąd tu mieszkam, nie udało mi się zejść z tych schodów po cichu, bez potknięcia, albo chociaż jednego "kurwa". Tak cała, subtelna ja. Schodząc na dół, słyszałam ich śmiech. Jak można nie słyszeć. Znowu mówi do Nikiego po polsku. Jak ja tego nie lubię. Przecież prosiłam, w domu angielski, poza nim polski, dziecko będzie dwujęzyczne i kiedyś zapewne z tego powodu szczęśliwe. Ale nie. Bo mój akcent jest amerykański, a on ma mówić ze szkockim.(I brzmieć jak kretyn, albo mój kumpel z LO? No way!) Norma...
Rozmawiali. O samolocie. A może nie. Może o safari i jeepach. Już nie pamiętam. Wspomnienia szybko odlatują, gdy nie są zapisywane. Nawet na szarych kartach naszych komórek mózgowych. Po pokonaniu krwiożerczych schodów znajdując się wreszcie w kuchni w rannych pantoflach mym oczom ukazał się widok tak sielankowy, że aż utopijny, niemożliwy. Moja druga połowa dokładająca siódmą walizkę do naszego bagażu! Jakby tego było mało, ja spakowałam się z Nikim do dwóch. Ach tak, Niki. Właściwie to Mikołaj. Nasz syn. Zaledwie 4 latka, a wy już go wywlekacie na pół roku, usłyszałam od
mamy. A to było aż 2,5 roku temu! A pamiętam, jakby to było wczoraj...

-Kotku, nie stresuj się tak! To tylko Kambodża, miesiąc... Świat się tu bez Ciebie nie zawali! A co, jak się zawali? No właśnie... Nigdy nie rozważa się drugiej opcji. Nasz pierwszy wspólny wyjazd. Po zaobrączkowaniu mnie w tak
niekonwencjonalny sposób, znaczy szybko i z zaskoczenia, nie chciałam jej już puszczać samej. W ogóle nie chciałam jej puszczać. No, ale się uparła. To się chyba nazywa powołanie. Dla niej to już 6 misja lekarzy bez granic. Tym
razem w sierocińcach. Wiedziała, że nie będzie łatwo. Zawsze dzieci w takich miejscach działały na nas przygnębiająco. A mimo to nasze mordy same się śmiały na ich widok. Nie chciałam tam lecieć po prostu na wakacje.
Nawiązałam współpracę z Sony i National Geographic na cykl artykułów, może nawet fotoreportaży. Zobaczymy. Szybko wszystko leciało. Lot. Taksówka.

Hotel w Pailin. Jak zwykle. Rano przejazd w głąb kraju. Pamiętam te dziury na drogach, na których żadne zdjęcie z otwarciem migawki powyżej 1/40sek nie wychodziło... W sumie nie pamiętam tego, którędy jechaliśmy. Jakie miejsca
mijaliśmy. Pamiętam parę zdjęć budynku. Mojej towarzyszki podróży i młodych pacjentów. Znudzona siedzeniem zrobiłam sobie spacer. Przechodziłam przez parę korytarzy wijących się, to w górę, to w dół, to w lewo, koło odrapanego
okna w prawo. Przerażające miejsce. Weszłam do pierwszego lepszego pomieszczenia. Było puste. Prawie puste. 8 łóżek, równolegle do siebie, prostopadle do ścian, układało się w sypialnie dla chłopców. Moje oczy obiegły każde z nich, po czym zatrzymały na ostatnim. Tam siedział właśnie on - Niki. Moim oczom ukazał się tym razem widok niespełna dwuletniego chłopca, w za dużej, rozciągniętej, brudnej, białej (a raczej pretendującej do bycia takową) koszulce (takiej jak z reguły używa się do mycia schodów...) i jakichś spodenkach, albo czymś takim.
Co tu dużo gadać, to była miłość od pierwszego wejrzenia. Ja, oglądająca cały budynek przez pryzmat obiektywu i wizjera, po raz pierwszy zostałam zmuszona do odciągnięcia go od oka i spojrzenia nań w całej okazałości.
Wychudzone, brudne ciałko, policzki, czarne, nieobcinane włosy opadające na czekoladowe oczy. I ten przedziwny uśmiech z takimi dołeczkami w policzkach na mój widok.Takiego widoku się nie zapomina. Chwila, która wydawać by się mogło, trwała wieczność, tak naprawdę minęła bardzo szybko. To był moment, kiedy podeszłam i po prostu koło niego usiadłam.
Przytuliłam. Łzy same popłynęły z moich oczu. Żebym tylko mogła powiedzieć, dlaczego... Po prostu. Potem wszystko potoczyło się tak szybko. Zastanawiałam się wtedy czy nie za szybko. Teraz wiem, że nie. Rozmowa. Wywalenie wprost.
Że bez niego nie wracam. I już. Albo z nim, albo w ogóle. Wszystkie papiery, formalności, z Polski szły tydzień, małe "opłaty" i trzymałam w ręce podwójny paszport Nikiego (teraz wszystko było łatwiejsze niż na początku XXI wieku).
Na początku, po powrocie, nie było łatwo. Zwłaszcza z dogadaniem się. I z bezsennymi nocami spędzanymi przy nim, żeby się nie bał samochodów.Tramwajów. Po półtora roku opuścił swój świat i przybył do naszego. Od początku mówiłam do niego po angielsku. Taki pomysł mój, który wdrażam w życie do dnia dzisiejszego. Kiedy pierwszy raz usłyszałam "Mum" był to najwspanialszy dzień mojego życia. I ten jego uśmiech, gdy zobaczył szczęście w moich oczach.

Ten sam uśmiech zobaczyłam dziś rano zaspana, schodząc na żer w t-shircie z napisem "Jestem dziewicą... Ale to stara koszulka" i bokserkach. Aż chce się żyć. Jak zwykle, gdy mnie ktoś obudzi w złym momencie, wywaliłam wykład o
podkowach pod oczami i zbawiennym działaniu jajecznicy na bekonie, co zostało skomentowane porozumiewawczymi spojrzeniami i skwitowane wybuchem spazmatycznego śmiechu... Byliśmy gotowi do podróży...

Jak ja nienawidzę latać. Dlaczego nikt nie rozumie, że ja nie to, że nie lubię latać. Ja się panicznie boję latać. Ale to zdecydowanie nie jest lęk wysokości. To lęk gruntu. To on zabija. Poza tym tyle tych różnych dziwnych
ludzi lata samolotami. Nigdy nie wiadomo, na kogo się trafi. Jedyną, prawie 100% pewność, że ktoś nie wniesie na pokład bomby bez twojej wiedzy, daje fakt, iż sam ją wniesiesz. Dwóch idiotów umierających za ideę z niewykrytą
bombą na pokładzie tego samego samolotu - wysoce nieprawdopodobne. Z zadumy wyrwała mnie tylko prośba o bajkę. Bajka. Nie nazwałabym tego bajką. On po prostu prosi o kolejną legendę. Swego czasu było mi to potrzebne do obronienia magisterium, więc czytałam podania Indian, przede wszystkim Indian, ale także Aborygenów, Eskimosów i takich tam innych też. Wreszcie dotarłam do mojego ulubionego. Wybrałam krótkie zważając na to, iż moje oczy kleją się równie mocno jak Nikiego. No, ale cóż zrobić. Ułożyłam się wygodnie, jeśli to w ogóle możliwe mając do dyspozycji metr kwadratowy miejsca i swoje kolana, aktualnie zajęte przez małą, pokrytą długimi włosami główkę i rozpoczęłam swoją opowieść. Indianie, zwłaszcza Ci z obecnych terenów południowej Kanady, wierzą w pewną formę reinkarnacji. Dusze krążą między ludźmi tak długo, aż nie znajdą ciała, w którym dotrą do swego końca i zaznają spokoju. Każda dusza ma swojego anioła-stróża, który pilnuje, aby dziecko nie pamiętało o swoich poprzednich wcieleniach, co mogłoby znacznie
utrudnić mu życie. Dlatego w momencie urodzenia kładzie mu palec na usta pokazując, aby nikomu nic nie mówił. Stąd pojawia się wgłębienie między nosem a ustami... Zanim przeszłam klasycznie już, do swojej refleksji na temat
podania, moich uszu dobiegł równy, spokojny oddech małej istotki spoczywającej na moich kolanach. Następną rzecz, jaką pamiętam to ciche, acz zdecydowane "Budź Nikiego, lądujemy".

Chyba była 23, albo trochę później. Wlokłam nogami ciągnąc walizkę ze sprzętem foto i na rękach niosąc Młodego. Z lotniska nie odebrał nas tym razem Peter. Petera poznałyśmy jakieś 5 lat temu. Osiemnastoletni młodzieniec,
którego rodzice wyjechali na stałe do Afryki, świetnie sprawujący się w koordynacji współpracy z europejskimi lekarzami. Dawno go nie widziałam.
Pamiętam, że wtedy przypominał mi tych młodych narwańców, którym dało się pierwszy raz kluczyki do samochodu po zdaniu prawka. Ale przy tym był sympatyczny i odpowiedzialny. Cieszę się, że nie musiałyśmy go ciągnąć o tej porze dzisiaj. Wzięłyśmy taksówkę, co może nie było super mądrym pomysłem, patrząc na zegarek i bezpieczeństwo panujące w Czadzie i po 20 minutach dotarłyśmy wreszcie do hotelu. Łóżko. Tak! To było to... Zapewne to ostatnia noc Nikiego w swoim łóżeczku, następne spędzi, znając życie, między nami. Dziwna sprawa. W pewnym momencie już sama nie wiesz, czy
wolisz, żeby był daleko i łazić 10 razy w nocy sprawdzając czy nie ma koszmarów, bo zagalopowałaś się w bajce na dobranoc, czy może mieć go przy sobie, a kiedy budzisz się w nocy, możesz zawsze wtulić nos w jego świeże włoski i malutki kark i zasnąć opętana pozytywnie zapachem swojego dziecka.
Zaiste tragiczny wybór... I jak już klasycznie się dzieje, po położeniu Go spać do łóżka, w pełnym makijażu, ubraniu (bez którego zapewne się obudzę) i głodna padłam na łóżko wywalając z siebie jakieś marne "dobranoc"...

"Co, kurwa?". Tak, to właśnie jest pytanie, którego nie wyzbyłam się od czasów liceum. Ono działa zawsze. Obudzi Cię ktoś o 6, a przecież idziesz na 12 do kościoła. Zadajesz pytanie. Dostajesz pałę ze sprawdzianu, na który uczyłaś się pół nocy. Znowu pytasz. Piłka jednak nie była autowa. Kolejny raz stawiasz zdanie zakończone pytajnikiem. I tym właśnie pytaniem przywitałam pierwszy dzień pobytu w Czadzie. No, bo jak to tak. Budzę się pierwsza. Wszyscy śpią. Jest 5, a słońce już wysoko... Nie opiszę tym razem, co zobaczyłam w lustrze, gdy do niego już dotarłam, w końcu postawiłam sobie za punkt honoru, aby opowiadanie to nie było horrorem, więc myśl tę porzucam.
Włączenie laptopa, kawa i dobry początek dnia murowany. Siedzę, wgapiam się w ekran i nic. I znowu nic. Żadnego artykułu. Żadnego pomysłu na reportaż. Tylko patrzę na świeczkę lekko tlącą się na stoliku. Przypominam sobie ten
dzień. Któryś listopadowy. Po wypaleniu fajki wodnej, patrząc na świat, ten przez małe eś, a mianowicie to, co moje oczy widziały wtedy, czyli kawałek ciemnej piwnicy, urządzonej stylowo, oświetlanej tylko i wyłącznie blaskiem
takiej właśnie świecy, doszłam do pewnych wniosków. To rzeczy codzienne tak bardzo nas inspirują. Wpatrując się w ten mały kawałek wosku, który z czasem topił się, zamieniał w masę, natchnął mą wyobraźnię.
I może to niezbyt górnolotne porównanie, ale dla mnie taka świeca najlepiej odzwierciedla życie. Bo popatrzcie. Ja jako osoba wierząca, ale nie podpisująca się pod konkretnymi tezami danej religii, uważam, że każdy z nas był kiedyś taką niezapaloną świecą. W pewnym momencie została ona zapalona i pali się. Wypala. Powoli, acz dostrzegalnie. Wosk życia topi się z każdym stopniem wzrostu temperatury. Czym wosk jest cieplejszy, tym łatwiej go kształtować.
Robi się miękki. Giętki... A płomień nadal się pali. Z reguły, w zależności skąd powieje wiatr, płomień ugina się, to w prawo, to w lewo, taki konformizm... Ale tak naprawdę najłatwiej zgasić go dmuchając z bliska, czyż nie? Ale zbyt wiele osób nie może być blisko, bo nawet bez podmuchu płomień zgaśnie. Więc dopuszczamy blisko płomienia tylko parę tych wyjątkowych, tych najbardziej bardzo, bardzo, osób. Problem pojawia się, gdy oni nie chcą już grzać się przy Twoim płomieniu. Jeden tylko lekko dmuchnie, a Twój knot zgaśnie. I ciężko go potem zapalić. Nie wszyscy mają przy sobie zapałki. I to te odpowiednie, bo niektóre moją okazać się za krótkie, bądź po prostu, nieadekwatne, choć na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że takimi są. Gdy płomień gaśnie, wosk życia mimo to nadal jest miękki. Stygnie bardzo powoli. Ale nie widać tego, gdyż wokół panuje ciemność.
Bardzo prosto jest zapalić knot. Tylko tak powierzchownie. Wosk rozgrzewa się powolutku, aż w końcu wylewa poza bariery umysłu, ciała i prywatności razem z tą kwintesencją nas. Lecz gdy już wiele się wyleje, a płomień nagle, niespodziewanie zgaśnie, to wydawać by się mogło, co z tego? Świeca po prostu jest zimna. Tak naprawdę, jest nadal gorąca, a zarazem pusta w miejscu będącym tak blisko knota, a zarazem tak daleko...
Czekając na śniadanie, siedząc w fotelu w białym, hotelowym szlafroku przypatrywałam się ukochanym moim "rzeczom", które codziennie mnie inspirują...

Pierwsze dni zawsze wyglądają tak samo. Ok., teraz wyglądają troszkę inaczej, bo z reguły chodzi za mną metr człowieka. Mniej więcej. Ale z drugiej strony mam się do kogo odezwać czasem.
W każdym razie, wracając do  Gandalfa właściwego, bo Gandalf składa się w właściwego, czapki i laski. Więc wracając do owego właściwego Gandalfa, podjeżdża Peter, rano. Zbyt rano.
Opowiada, pokazuje, oprowadza. Daje kluczyki do auta (o tak! Moja ulubiona część dnia to te kluczyki do wypożyczonego wprawdzie, ale jednak, Land Cruisera (taki fetysz). Szybki przejazd po miejscach pracy i wszystko już dla niej jasne, a w tle tylko ciche strzelanie mojego lustra... Zawsze podchodziłyśmy do tego tak samo. To nie nasza sprawa, dlaczego ci ludzie wyglądają tak a nie inaczej. Czemu potrzebują takiej pomocy. To nigdy nie należało do moich obowiązków jako reportera, ani jej jako chirurga. Po prostu wykonywałyśmy swoją robotę. Ale tym razem wszystko się pomieszało.
Nie do końca wiedziałam, co się wokół mnie dzieje. Stałam na środku ogromnego obozu. Tysiące namiotów, pełne głodnych ludzi. I ten zapach ropy, spalenizny i brudu wokół.

-Peter, co to jest? Chyba jesteś mi winien chociaż krótką rozmowę, nie sądzisz?

Poszliśmy do środka, gdzie znajduje się trochę większy namiot lekarzy, zostawiając Nikiego w sterylnym pomieszczeniu pod opieką wniebowziętych wolontariuszy (jak można nie kochać takich dołeczków w policzkach), udając się tymczasem na mały, względnie romantyczny spacer.

"Jesteście w Czadzie. Od dawna sytuacja polityczna nie była tutaj stabilna. Obecnie nie jesteśmy w stanie nawet przewidzieć, co zamierza rząd. I raczej nie chodzi o to, że rząd jest zły, czy dobry. Po prostu nie jest zachwycony
działaniami, jakie aktualnie prowadzą Hausańczycy. Nawiązali zbyt bliskie kontakty z handlarzami z Sudanu. Kobiety i dzieci, które się tu znajdują, bo to obóz dla uchodźców jest, zostały wygnane ze swoich domów, ze wschodu.
Większość mężczyzn przygotowuje się na najgorsze. Nie mają zbyt dużych szans, to jasne. Ale mimo to chcą walczyć o wolność. Takie podniosłe cele, acz nie do końca świadomi zagrożenia, ryzykują wyrżnięcie jednego za drugim.
Takim ich los może niestety być."
Trochę mi zajęło, zanim się zorientowałam, o co mu chodzi. Zapewne to ten dziwny szyk albo jego wygląd, nie pozwoliły mi prawdziwie przejąć się tym, co mi powiedział. Lada dzień może wybuchnąć tu wojna, a my znajdziemy się pośrodku rzezi... Mimo, że nie podobało mi się to, co słyszę, takie zawodowe podniecenie przebiegało mi po krzyżu. Wojna.
Ciekawie to brzmi. Ale po przemyśleniu wszystkich za i przeciw wolałabym jednak "nudny" artykuł o biedzie w obozie. To i tak więcej aniżeli sądziłam, że będę miała możliwość przygotować.
- Tęskniłem... Bardzo za Tobą tęskniłem, A.
- Piotrek... Rozmawialiśmy już o tym nie raz - ten mój ton bycia dorosłą i ponad wszystkich - ja wybrałam dla siebie inną drogę. Ty byłeś młodym chłystkiem, a ja dojrzałą kobietą, która wiedziała, czego chce w życiu i czego od siebie oczekuje. To nie był moment na przelotny romans z 18 -letnim mulatem, na którego widok opadała mi samoistnie szczęka...
- A. Kocham Cię... Wiesz, że zawsze będę... - ta mina zawsze mnie dobijała. Zbity pies ze łzami w oczach. Po co robią się na takich wiedząc, że kobieta oczekuje od nich siły i wsparcia..?
- Skończmy tą rozmowę... I nie mów proszę do mnie per "A" przy mojej żonie.Wracajmy proszę. Już się ściemnia, chce wrócić do hotelu. Swoją drogą, czy nie masz jakiejś rangi wojskowej?
-Jestem porucznikiem...

Nie widziałam Piotrka 5 lat. Rozmawialiśmy parę razy na skypie. Gdy go spotkałam, wtedy w Paryżu, wiedziałam, że to jest to. Czasem tak masz. Widzisz kogoś na ulicy i stwierdzasz, że z tym facetem byłabyś szczęśliwa.
Gdyby tylko miał inny charakter, więcej pieniędzy, mniej rodzeństwa, kota/psa, dłuższe włosy, krótsze ręce, ewentualnie na odwrót i tak dalej. To podstawowe "ale" było takie, że nie trafił na odpowiedni moment mojego
życia. Zawsze mówiliśmy sobie, pół roku wcześniej. Jedyne pół roku wcześniej, a pewnie byłabym panią na jakimś tam terenie afrykańskiego buszu, co chwilę w ciąży, bo tak daleko gumki powszechnie dostępne by nie były.
Albo przyjechałby za mną do Warszawy, spodobał się moim rodzicom i byłabym szczęśliwa "normalnie". Ale mówi się trudno. Pogodziłam się z tym, że nie dane jest nam wspólne, pozorne, hipotetyczne szczęście, ale wytłumaczenia
tego Piotrowi po raz n-ty się nie podejmę.

Uwielbiam prowadzić te duże auta na dużych kołach po takich drogach, pokrytych czymś aka szuter, albo żwir, acz nie piasek. Daje mi to swobodę wybrania toru jazdy i nie ograniczania się do wąskiej drogi. Zapewne jakieś metaforyczne znaczenie owo stwierdzenie ma (coś z zatraconymi możliwościami takiego wolnego życia), ale jakoś nie jestem w nastroju do rozwijania go. Z zadumy nad konwersacją, którą odbyłam tamtego popołudnia, wybito mnie dość szybko pytaniem o kolację. Zastanawia mnie, czy bagatelizuje fakt, iż zapewne weźmiemy udział w wojnie, czy po prostu woli nie pokazywać mi swojego stresu. Wolę nie pytać. Wolę nie wiedzieć.
Wymieniłyśmy pokój na większy. Właściwie to na apartament. Mimo, że zawsze marzyłam o małym mieszkanku i wydawaniu pieniędzy na podróże, to kiedy ma się już kasę i na podróże, i duże mieszkanie, to po co z czegokolwiek rezygnować? Tak więc duży apartament. Mam bardzo dziwną metodę na zapominanie o ludziach, których kocham. Idę z innymi do łóżka. Nie mówię, że ich też nie kocham. Ale seks pomaga wywalić z umysłu wszystko. A alkohol i seks... Miodzio metoda po prostu. Tak więc apartament był złem koniecznym.
Poza tym potrzebowałam rozmowy. A ona mi jeszcze w takim momencie wyjeżdża z pytaniem "a co tam u Petera? Ma kogoś? Jak się mu układa?" I moja odpowiedź klasycznie już, została wyrażona kolorami tęczy na twarzy i pozostawiona bez
komentarza od drugiej strony... Jak ja lubię takie wieczory. Kolacja do pokoju, czerwone wino, wspólny, gorący prysznic. Powolne i spokojne delektowanie się sobą nawzajem w łóżku. Dużym łóżku, ze świeżą, czystą pościelą. Uwielbiam skupiać mój umysł i ręce na ciele drugiej kobiety. Z mężczyzną zdecydowanie nie lubię spokoju i subtelności. Bo i po co to komu? Gra wstępna w seksie z facetem jest jak trąbienie przed wjazdem do garażu. Z
kobietą to co innego. Ogólnie pojęta gra wstępna obejmuje tutaj cały seks. Więc jak tu się nie przykładać. Robi się wszystko, żeby partnerkę rozpalić.
I z reguły jest to banalnie proste. W każdym razie tym razem jako tako poszło, zapomniałam o wszystkim, o czym wcześniej myślałam. Bo jak tu można myśleć o czymś innym całując z oddaniem usta kobiety swojego życia? Całując
jej szyję, przygryzając uszy, potem znowu schodzić w dół, delektując dotykiem jej gładkiej skóry dłoni na moich plecach. Całując nadal dotykać jej piersi, tak z miłością, bez rutyny, nadal schodzić w dół i w dół, językiem
zataczając kręgi wokół jej sutków, czasem tylko lekko ich dotknąć, nie pobudzając aż tak, nie spiesząc się. Językiem przebiegając pomiędzy piersiami, od jednej do drugiej kości miednicowej, zajmując się wreszcie językiem tym, do czego w moim mniemaniu stworzonym został, rękoma drażnię jej sutki, przebiegam paznokciem po delikatnej skórze na czubku, lekko szczypię i ruszam między kciukiem a palcami, w tym samym czasie zlizując soki, które pod wpływem moich działań wydostają się z jej wnętrza. Językiem podążać od samego dołu, jak najniżej sięgnąć, powoli acz zdecydowanie do
samej góry. Czasem lekko zakręcając, odwiedzać w ten sposób każdy milimetr jej ciała. Kiedy już wiem, iż moje oralne umiejętności (tak jakbym wcześniej nie wiedziała) są wystarczające, aby doszła, osiągając szczyt rozkoszy nie
mieszczący się w 10 stopniowej skali, przerywam moje działania, aby przetrzymać ją troszkę. Ręce z piersi przenoszę powoli niżej, do wewnętrznej strony jej ud. Usta również. Pocałunkami toruję drogę, którą za chwilę pokonam swoimi dłońmi. Językiem, jak najgłębiej jego długość mi pozwala, wchodzę w nią. Czuję jej zapach, smak. Język zastępuję palcami. Najpierw jednym, wnikającym głęboko, penetrującym całe jej wnętrze potem dwoma, zwiększając nacisk na wejście, ocierając się o nie, i zmieniać ułożenie w pozornym poszukiwaniu punktu G. Językiem natomiast, odpowiednio
usztywnionym i zdecydowanym, przejeżdżać w górę i dół, po jej wystarczająco nabrzmiałej już z podniecenia łechtaczce. Potem zataczając okręgi, zwiększając i zmniejszając nacisk i intensywność, brać ją do ust lekko ssąc i nadal trącając czubkiem języka, nie zaprzestając penetracji w oczekiwaniu, o dziwo, trwającym bardzo krótko, aż przez jej ciało przejdzie ogromny, nagły i nieopanowany spazm rozkoszy a z jej ust wyrwie jęk czy inne takie dźwiękowe coś, utwierdzające mnie w przekonaniu o własnej, "łóżkowej" wartości... Zdecydowanie jest to mój ulubiony sposób na zapomnienie o problemach dnia codziennego i oddaniu w posiadanie Morfeusza w ramionach ukochanej osoby...

Telefon..? Jaki telefon? To tu w ogóle jest zasięg? A tak, telefon hotelowy. Po odszukaniu słuchawki i niezrozumiałym, nawet własnym uszom, "halo" usłyszałam głos Petera. Pośpieszający. Poinformował mnie tylko o godzinie
(5.42), miejscu naszego spotkania (z walizkami na podziemnym parkingu) i czasie na przygotowanie (około 30 minut). Wszystko stało się dla mnie jasne. Ale w moim mniemaniu stało się o wiele za wcześnie. Liczyłam, że jeszcze potrwa to z 2 tygodnie, miesiąc. Tak zapewniał mnie Piotr. Długo nie myślałam nad tym, co robić. Spakowałam wszystko, zbudziłam Nikiego, streściłam po drodze do windy wszystko, co się zapewne ma wydarzyć i wydarzyło. Podczas podróży do obozu, który opuszczaliśmy niespełna 12 godzin temu, zapomniałam już zupełnie o poprzedniej nocy, rozmowie z Piotrem i
wszystkim innym. Liczyło się tu i teraz. Obóz, jak przypuszczałam, bazując na badaniach a priori, zmienił się diametralnie. Przybyło ludzi. Większość to mężczyźni, składali broń, malowali twarze, przebierali się w rzeczy,
które, jak wyjaśnił mi nasz stróż, mają za zadanie zamaskowanie ich na pustyni. Powiedział, że mają już tylko dwa namioty, jeden mały, niedaleko centrum medycznego, i drugi w obszarze przeznaczonym dla żołnierzy.
Jak rozdzieliliśmy się, nietrudno się domyślić. Pożyczyłam mojej ukochanej powodzenia, pocałowałam w usta, Nikiego w czoło, i przygotowana na długą rozmowę z moim aniołem śmierci, odeszliśmy w nicość wschodzącego słońca...

- Wyjaśnij mi tylko parę rzeczy, proszę. Dlaczego Twoje ubranie jest w taki sam deseń jak ich? Czemu w ogóle masz na sobie ten mundur? I śpisz tu, a nie z lekarzami? I jeszcze do tego wyglądasz fatalnie.
- Dzięki... Większość z nich idzie na nogach albo jedzie quadami już dziś, wiesz, u nich wojna wygląda trochę jak u nas w średniowieczu, stają na jakimś polu i napierdalają z kałasznikowów... Potem dopiero, jak wytłuką połowę, zastanawiają się nad strategią. Ja i większość kadry dowodzącej prowadzącej pertraktacje w późniejszej fazie, dojeżdżamy do nich jutro popołudniu...
- To znaczy? Ty? Tam? Z nimi? Po to to wszystko? Zabierasz mnie stamtąd, chcesz zapewne spędzić ze mną dzisiejszy dzień i następną noc, bo wiesz... - mój głos załamał się zupełnie, a w mych oczach pojawiły się łzy...
- Bo co wiem? Powiedz to! Chcę to usłyszeć w Twoich ustach, A, powiedz...
- Bo wiesz, że ta będzie ostatnią...
Nic nie zrobił. Nic nie powiedział. Ale tą twarz zapamiętam do końca życia i umierając pewnego dnia na pewno przeleci mi przed oczami. Matka Piotra była Polką. Bardzo ładną kobietą. Typowa słowiańska uroda. Blond włosy. Zielone
oczy. Ojciec natomiast posiadał pół krwi niemieckiej i egipskiej. Z tej przedziwnej mieszanki narodził się mężczyzna, któremu żaden inny nie dorównywał. Mocno zbudowany, umięśniony, o ciemnej karnacji. Teraz, kiedy cały czas
przebywał w terenie, jeszcze bardziej opalony, z długimi, naturalnymi, kręconymi blond włosami i niebiesko-zielonymi oczami oraz powalającym uśmiechem. Teraz tak nie wyglądał. Fakt, każdy jego mięsień był napięty, co sprawiało, że wyglądał jeszcze bardziej męsko. Jego niegolony już parę dni zarost błyszczał na słońcu, a włosy spięte z tyłu, skudlone i pozlepiane od potu z drobinkami piasku sprawiały wrażenie zaniedbanych. I na tej pięknej, perfekcyjnej twarzy pojawiła się łza. Nie strachu. Nie przykrości. Świadomości. I żalu, że ja również tę świadomość posiadam, a mimo to nie chcę się z nią pogodzić...
- Chodź, umieram z głodu - podał mi rękę i rozpoczęliśmy dalszą część podróży...

Nie mam pojęcia, co działo się z moją druga połową. Z moim synem. Po raz pierwszy w życiu pozwoliłam sobie na zupełne zapomnienie o jutrze. Byłam w końcu z nim. Mogłam być na chwilę szczęśliwa. Tak po swojemu. Nieodpowiedzialnie i bezgranicznie. Chodziłam z aparatem na szyi. Oglądałam wszystko, co mi pokazywał. Uwieczniałam. Ludzi, zachowanie, broń. Jego. Nas. I nawet coś przełknęłam, o dziwo. Czas leciał szybko. Za szybko. Względność czasu, teoria A (Od Agata, nie Albert Einstein). Z fajnymi osobami zawsze leci szybciej. Siedzisz na rodzinnych imieninach, patrzysz na zegarek, 15. Po omówieniu ostatnich czterech posiedzeń komisji Palikota jest 15:03. Nic tylko pociąć się w łazience. Albo pod stołem. I tak nikt nie zauważy. A my, rozmawiając o wszystkim, nie mogąc nacieszyć się informacjami, spijaliśmy słowa z naszych ust. A czas leciał nieuniknienie, wielka klepsydra odliczała minuty upływające coraz szybciej, zbliżające nas do pożegnania. Nawet nie wiadomo na jak długo. Kiedy go zobaczę. Usłyszę. Patrzę na niego i po prostu płaczę w jego ramionach. Mówię rzeczy, których nie powinnam. O tym, jak go kocham. Ale podkreślam, że ją również. Że nie potrafię kochać tylko jednej osoby. Opowiadam mu o Nikim. O tym, jak bardzo zawsze lubił słuchać
opowiadań o nim. Jak widać było jego zapał, gdy go widział. Nigdy nie wiedziałam, że tak młoda istota może potrzebować męskiego autorytetu. Więc opowiadam, jak znalazł go w Piotrze. W jego fizycznej sile i moim
wyidealizowanym jego obrazie. Śmiejemy się. Mówi mi, że nigdy nie spotkał kogoś tak wyjątkowego jak ja. Jak my. Zawsze nas podziwiał. Jak sobie radzimy i wszystko łączymy w logiczną całość. Nie rozumiałam o co mu chodzi, ale i tak się popłakałam. Raz nie pierwszy i nie ostatni tamtej nocy.

Siedzieliśmy przed ogniskiem. Patrzyliśmy weń zastanawiając się nad przyszłością. Nad wszystkim, co będzie. Piliśmy jakieś afrykańskie coś z procentami. I klasycznie już udzielę odpowiedzi, że rzeczy potoczyły się szybko, może nawet zbyt szybko. Ale gdybym miała możliwość, aby cofnąć czas, zrobiłabym dokładnie to samo. Zgasiliśmy ognisko. Położyliśmy w małym namiocie. Po kolejnej godzinie rozmowy i leżenia w nastoletniej pozycji pt."trzymamy rączki przy sobie", w końcu oboje nie wytrzymaliśmy. Nasze usta spotkały się w połowie drogi w tak długo oczekiwanym pocałunku. Nie będę nigdy porównywać jego z nią. Nie ma takowej potrzeby. Ani kryteriów, w których można by to wykonać. Był mężczyzną. Silnym mężczyzną moich snów.Jego język, nawet tą część ciała miał nieprzyzwoicie umięśnioną, wnikał
głęboko w moje usta. Mój umysł odbierał już tylko na jego falach. Nie było tu miejsca na zbędne ceregiele. Zrzucanie ubrań nie było zmysłowym striptizem, czy wyrafinowaną grą wstępną, tylko przeszkodą, którą trzeba było szybko pokonać. To nie była gra. To nie był seks moich marzeń, spokojny. W wygodnym łóżku. Bardziej przypominało to raczej taniec spoconych ciał, spragnionych siebie. Pocałunki, którymi mnie obdarowywał nie tyle podniecały, co parzyły. Moje ciało czekało na niego. Było perfekcyjnie dopasowane do jego potrzeb. Moje piersi idealnie wpasowywały się w jego
dłonie. Nie pchałam się do bycia na górze. Nie zależało mi na dominacji ten jeden jedyny raz. Byłam jego. Wiedział to. Wiedział doskonale, że to moje pożegnanie. Że to nasze pożegnanie, w którym nie narzucę swoich zasad. Był
nade mną. Ponad mną w każdym znaczeniu tego słowa. Tego wieczoru dał mi to, czego pragnęłam od dawna. Był we mnie. Był częścią mnie. Byliśmy jednością, wpasowani w każdym calu. Nie mogę napisać, że mnie rżnął. Pieprzył. Posuwał.
Nie. Wtedy musiałabym ten noc nazwać zwykłym uprawianiem seksu. Po raz pierwszy w życiu jednak mogę to nazwać uprawianiem miłości. Nie liczyło się nic, tylko ta przegrana z góry walka naszych nagich, spoconych ciał. Tej nocy nie było ważne, co stanie się jutro. Nie było ważne co przyniesie następny rok. Nasze życie. Tylko tu i teraz. Kooperacja przyśpieszonych, gorących oddechów. I tysiące ludzi idących jutro na śmierć wsłuchanych lub ignorujących moje krzyki rozkoszy, które sama słyszałam po raz ostatni...

Nie obudziłam się, kiedy wychodził. Nie obudził mnie. Zdążyłam parę minut przed ich wyjazdem. Ostatnie minuty. Przytulenie, oddanie się w ramiona, chociaż na chwilę. Strach przed samotnością, mimo otoczenia ludzi, którzy
cię kochają. I ten szept "zawsze będę Cię kochał. Dziękuję".

Nie wróciłam już do siebie. I nie mam tu na myśli namiotu, choć to również, ale do mojego entuzjazmu o reportażu z wojny. Robiłam, co mogłam. Chodziłam, robiłam zdjęcia. Każdego dnia, wieczorem, przywożono rannych i martwych
żołnierzy. Sfotografowałam każdego. Potem pomagałam opatrywać mniej głębokie, wymagające zszywania rany. Z czasem i to opanowałam. Po niespełna miesiącu, może 3 tygodniach pałętania się między namiotami ludzkiej tragedii i szczęścia otrzymałam od kierowcy karteczkę "Still alive :]". Każdy astępny zachód słońca spędzałam w tej bramie, umiejscowionej na południowym zachodzie, wpatrzona w słońce chowające się za horyzontem. Wierzę w pewne podanie, o którym dowiedziałam się z jakiegoś filmu, potem poczytałam rozwinięcie. Indianie, zaatakowani przez białe twarze uważali, że kiedy słońce zachodzi w odcieniach czerwieni, giną ich pobratymcy. Odkąd przebywałam w obozie, ani razu nie zaszło w inny sposób. Starałam się nie myśleć. Nie tęsknić. Byłam już wystarczająco podłamana. Pierwszą rozmowę z własną żoną odbyłam po około miesiącu. Fakt, czasem Niki pytał, czy wszystko ok., ale obie ignorowałyśmy te uwagi.
Pewnego wieczoru przyszła po prostu do mnie, w miejsce, z którego było widać słońce każdego wieczora.
- Spałaś z nim wtedy? Tamtej nocy przed jego wyjazdem..? Żałujesz..?
- Spałam, nie żałuję. - tych odpowiedzi nie lubiła najbardziej. Zwięzłe i zimne. Pozbawione skrupułów. Nie dostałam w twarz. Nie było komentarza. Nie było właściwie niczego. Tylko cisza. Smutek. Pretensja i odejście. Teraz już miałam pewność. Został mi już tylko Peter. Gdzieś tam daleko. Na zawsze.

Nie potrafiłam zabić czasu. Moje życie toczyło się w sposób schematyczny. Sen na zimnej ziemi, piasek wszędzie. Przy odrobinie szczęścia prysznic. Coś zjeść, żeby nie zdechnąć z głodu. Oczekiwanie na transport rannych. Zwłok. I
zachód słońca. Ale niedawno coś się zmieniło. Przybłąkał się pies. Kundel. Przynajmniej miałam z kim dzielić jedzenie. Spał ze mną. Aportował wszystko, co wyrzuciłam (swoją drogą trochę to głupie, z punktu widzenia fizyki nie
wykonywał w ten sposób żadnej pracy). W każdym razie nie byłam już sama. Miałam kochającego anioła stróża, psa-kundla, żonę, która mnie nienawidzi i syna, z którym zabrania mi się widywać. Idylla.

Mijał dzień za dniem. Jeden i kolejny. Straciłam już rachubę. Ale minęło ich dużo. A może mało... Był maj, może czerwiec. Tak wynikało z informacji, które przez kierowcę docierały do mnie od Piotra, ale przecież mógł się mylić.
Możliwe, aby minął tylko miesiąc, półtora? To był pierwszy transport rannych, które przegapiłam. Debil (sam wymyśl lepsze imię dla psa!) wyciągnął mnie gdzieś na spacer, w głąb obozu. Dobiegłam równo z odjeżdżającymi, pełnymi worków na zwłoki ciężarówkami.
- Nie było go tam - usłyszałam głos dobiegający ze środka namiotu medycznego
- Skąd możesz to wiedzieć? Przecież nawet na pewno nie spojrzałaś. Chciałabyś, żeby nie żył!
- Agata... Wiem, że nie było go tam, bo jest tutaj...
Po tej informacji nogi się pode mną ugięły. Weszłam do namiotu. Powoli i niepewnie, ale jednak. Niki był przy nim. Nie chciałam już robić awantury, dlaczego mój syn patrzy na mojego anioła, który z bólu nie jest w stanie
odpowiadać na jego kolejne pytania. Podeszłam do nich. Nic już nie zostało z pięknej, niewinnej urody mojego Piotra. Włosy miał krótsze. Pozlepiane krwią sączącą się z rany ciętej nad skronią. Spierzchnięte wargi. I ból w oczach.
Niki zrozumiał. Nie jest aż tak młody. Odszedł od łóżka. Siadłam obok niego.
"Piotr..." Cii... Tyle mi powiedział. Czemu oni nic nie robią?
- Czemu nic nie robisz? Jesteś tu jedynym chirurgiem, kurwa, zrób coś wreszcie!
- Waham się czy powinnam. To Twoje kochanie, Twój anioł stróż, nie mój.
- Proszę... - to wszystko, co zdołałam z siebie wydusić. Są czasem takie sytuacje, kiedy jak między młotem a kowadłem, znajdujesz się między osobami, które kochasz i musisz wybierać - nie każ mi wybierać. Nie teraz. Nie ten
jeden, jedyny, ostatni raz. Daj mi chociaż nadzieję. Daj nadzieję jemu...

Zrobiła, co mogła. Nie żegnałam się z nim przed oddaniem go w jej ręce.Ufałam jej na tyle, aby nie pozbawić się nadziei. Miał 3 rany postrzałowe. Z czego jedna kulą z arszenikiem i jakąś substancją. Wywołały silne zapalenie. Doszło do zakażenia. Musiała wyciąć mu nerkę. Albo to była wątroba. Nie było to dla mnie ważne. Mój umysł skupił się na 3 słowach, które były odpowiedzią na pytanie "ile?" - maks 2 dni. Postanowiłam wykorzystać je jak najlepiej. Byłam z nim. Byłam przy nim. Leżąc, czując jak jego serce bije coraz wolniej. Jak najpierw robi się zimny. Ledwo oddycha.
Po czym znowu gorący. Spocony. Niespokojny. Raz doszedł do świadomości. Wymieniliśmy dwa zdania. Jedno na temat zdjęć, które zrobił komórką. Zgubił gdzieś, nie szkodzi. Drugie wypowiedział, ale i tak nie zdążyłabym spełnić
jego prośby, gdyż znowu gorączka i ból wzięły górę nad jego umysłem.
Porozmawialiśmy jeszcze jeden raz. Chciałam tego bardzo. Tej rozmowy. Dała mu dużo morfiny. I adrenaliny. Jakiś dziwny nowy pomysł, żeby nie bolało i żeby był w miarę trzeźwy, chociaż na chwilę. Usłyszałam wiele oddechów.
Wiele nie zostało powiedziane z tego, co chciałam powiedzieć, usłyszane co chciałam usłyszeć. Patrzył na mnie. Jego oczy żegnały się z moimi. Jego usta cicho wypowiadały słowa modlitwy. Nie mogłam mu tego przerwać. Zakończył.
Przeczytałam "amen" z jego ust. "A... Wszystko, co kiedykolwiek chciałem Ci powiedzieć, zostało już powiedziane. Co chciałem, żebyś wiedziała i tak wiesz. Pół roku. Żegnaj na zawsze. I niech Ci się wiedzie"

Wybiegłam. Tym razem to ja zostawiłam ją z tysiącem pytań i wyrzutów sumienia. Niewypowiedzianych sentencji typu 'zrobiłam wszystko, co było w mojej mocy'.

Przyjmowali każdego. I każdą. Kto tylko utrzymywał karabin i miał na tyle odwagi lub głupoty, aby wyjechać na wojnę. Kask, ledwie trzymał się na mojej głowie, która opadała razem z nim. Karabin. Trzymałam mocno w dłoniach. Był dużo cięższy od tego, którym dawno temu bawiłam się u kumpla, ASG te sprawy. Nie pożegnałam się. Nic nie powiedziałam. Wiedziałam, że ONZ zapewnia bezpieczny powrót lekarzom, gdy ich misja dobiegnie końca. Byłam pewna, że nie będzie na mnie czekać. Odejdzie. A ja popełnię w taki wyrafinowany sposób samobójstwo, idąc na wojnę. Ten czas mnie zmienił. Już nigdy nie uwierzę w stwierdzenie, że wojna jest piękna. Jeśli tak wyglądać miałoby piekło, nigdy więcej nie zgrzeszyłabym. Znałam tylko stronę Hausańczyków. Nie wiedziałam, jak wygląda tamta, rządowa. Jechaliśmy 2 dni i 2 noce. Front wyglądał źle. Bardzo źle. Tysiące nieletnich biegających niczym kamikadze z granatami w rękach... Pierwszy raz w życiu zabiłam człowieka. Nie w tym rzecz, że mam wyrzuty sumienia, ale w tym, że niczym zwierzę, zabiłam, aby nie zostać zabitą. Tam to dopiero czas szybko leci. Walka o wszystko i o nic. O idee, za które zginął mój anioł stróż. Kiedyś pewna osoba opowiedziała mi o czymś takim. O osobie, która zawsze jest przy niej. Strzeże, doradza, pomaga. Płacze, gdy ona płacze, śmieje się razem z nią. Pamiętam moją reakcję. Pamiętam pozorne wyśmianie, wewnętrzny komentarz typu "A myślałam, że to ja mam problemy ze sobą...". Teraz dopiero potrafiłam dostrzec moją
ignorancję. Nie doceniałam ludzi, dopóki ich nie straciłam. Dosłowniej, bądź mniej. Po raz pierwszy czułam, dopiero teraz, że to On tworzy tarczę wokół mnie. Otacza mnie opieką. Walczy o moje życie, nie o patetyczne idee.
I samobójstwo szlag trafił...

Nigdy nie napisałam tylu listów. Codziennie dawałam je kierowcy. Nigdy nie pytał. Chyba wolał nie wiedzieć. Zresztą i tak byśmy się nie dogadali. Nie pisałam tam nic szczególnego. W pewnym momencie przestałam. Jej misja dobiegła końca. Na pewno wróciła. 5 tygodni po moim wyjeździe, po życiu w piasku, błocie. Z duszą na ramieniu i minami wybuchającymi 10 metrów od biegnących żołnierzy, moje życie uległo zmianie. Wojna uległa zmianie.
Skończyła się. Pertraktacje doszły do skutku. Udało się wynegocjować takie, nie wiem. Coś tam wynegocjowali. Ostatnich żyjących odwieźli do obozu. Wysiadłam ostatnia przepełniona świadomością, że mnie nikt nie przywita
uśmiechem. Nie będzie płakać na mój widok. Jakże ogromnie się pomyliłam. Wyszłam. I rozejrzałam się. Dostrzegłam ją. Nie biegła. Nie szła. Trzymała wyrywającego się Nikiego za rękę. I tak się wyrwał. Dobiegł do mnie i
przytulił. Wzięłam go na ręce i podeszłam do niej. Padnięcie na kolana było jedyną rzeczą, jaka mi przyszła do głowy. Dostałam w twarz. Należało mi się. Nie pierwszy raz. "Czemu do cholery przestałaś pisać?". I ten wspólny,
jednoczący śmiech przez łzy. Słońce zachodziło. Widzieliśmy je wszyscy. We trójkę. A właściwie we czwórkę. Pierwszy raz zachodzące w odcieniach fioletu dającego nadzieję na nowe, lepsze jutro...
Data publikacji w portalu: 2010-04-21
« poprzednie opowiadanie następne opowiadanie »

Witaj, Zaloguj się

Artykuły zoologiczne na Ceneo

KONTAKT

Wyślij swój tekst! - napisz do Namaste
podpisz swoja pracę nickiem lub imieniem
(jeśli chcesz: nazwiskiem), jeśli chcesz napisz swój e-mail, podamy go w podpisie.

NASZA TWÓRCZOŚĆ

Jest jak delikatny kwiat. Każda jej forma zawiera ślady głębokich wzruszeń i emocji, przenosi pamięć o czasie minionym, chroni od zapomnienia chwile.

Tutaj jest miejsce dla Ciebie. Jeśli pisałaś, piszesz lub pisać zamierzasz, nie chowaj efektów swojego natchnienia do szuflady, podziel się nimi.

Tu nikt nie ocenia, nie krytykuje. Możesz przysyłać teksty podpisane imieniem bądź pseudonimem, o dowolnej tematyce i formie. Może to dobre miejsce na debiut i nie tylko.

Zdecyduj się.
To właśnie od Ciebie będzie zależał kształt tej strony. Zapraszam do jej współtworzenia.

Namaste

© KOBIETY KOBIETOM 2001-2024