TRYPTYK

fleurdumal
No Hay Banda

Za namalowanym słońcem nie będzie żadnego nieba. Przepalona klisza,ostatni przystanek. Dogorywające światło na najwyższych kontrastach, zaledwie kontury. Szepty na krawędzi kadru, ból tu nie dociera, jest miękko opakowanym, rytmicznym łoskotem, niby słyszany z głębi trzewi jakiejś fabryki - młot.
Gasnącym wzrokiem wydrapujesz gwiazdy w lodowatej nocy. Tu boli tylko mróz. Gdyby on tak jak igły, jak brzytwa, ale on już jak kamień,rozłupujący kości. Nigdzie stąd nie pójdziesz, nie ma żadnego - dalej. Zamknięta we własnej czaszce, przybita mętniejącymi źrenicami do lustra, takiego bez"drugiej strony". To zwykły kawał szkła w ramach, przykurzony,za nim tylko spłowiała tapeta, kruszący się tynk, twarda cegła. Za namalowanym słońcem nie będzie żadnego nieba. Ono jest nieprawdziwe, plama farby na kartce papieru, pod papierem zniszczony, wytarty blat z drewna i to wszystko - więcej nic. Chciałabyś bólu, rozrywającego mięśnie, ale to tylko dudniący gdzieś hałas, mrozu, który tnie jak nóż, ale jest tylko miażdżący stopy kamień, chciałabyś podnieść na siebie rękę, ale ona nie należy do ciebie, lecz do twojego odbicia.
Za namalowanym słońcem nie ma żadnego nieba. Za tym oknem na zdjęciu nie ma żadnego pokoju.
No hay banda.

*******************

Morfina

Mam podbiegnięcia krwawe na sumieniu i rany cięte myśli. Leżę. Ogarniam przestrzeń okiem (rozbitym, pękniętym na pół). Czekam na dłoń ze strzykawką w kadrze. Siostro, a morfina? Mija mnie. Nie słyszy. Ma w uszach słuchawki, pachnie czysto, mydlano, nie krwawi. Nie wiem, czego słucha. Chrzęści obojętnym spokojem.

Zapadam w chmurę miękką, sino opuchniętą, odbitą od kości. Zamknięta w szklanym pudle, uwięziona w oknie, wciąż ten sam zimowy krajobraz, zaśnieżone pole, jakieś drzewa na horyzoncie, w jedno z tych drzew wbite myśli szczerzą stłuczone reflektory, ostre, złamane sprężyny rdzewieją, drapią porysowane niebo. Wciąż ten sam zimowy krajobraz, to nie śnieg, mówisz, to sól, tu już nic nigdy nie urośnie, te drzewa nie śpią, są martwe, nie wzywaj pomocy, nikt nie odholuje twoich myśli, nigdzie dalej nie pojedziesz, nikt cię nie słyszy, nikt już nie żyje. Zostaliśmy tylko ja i ty, i ja ciebie chrzczę, Wasteland, w imię swoje i zimna, i pustki, amen.
Patrzę okiem (rozbitym, pękniętym na pół) lękliwie, spod rzęs, może mnie wypuścisz, udamy, że nigdy mnie tu nie było, zostawię połamane myśli, śnieg je przysypie, nikt niczego nie będzie pamiętał, pobiegnę pod obrzmiałym niebem, szybko, prosto w ciemne gardło miasta, tam czeka taka ulica, która szczerzy się parkiem, połyka domy, pije światło, tam się znika, jak w czarnej dziurze na zawsze, park jest cichy i mnie wchłonie nawet bez cmoknięcia, mnie nigdy nie było i nie będzie, patrzę i widzę, że odpowiedź brzmi "nie" choć nawet nie powiedziałam słowa.

Mam podbiegnięcia krwawe na sumieniu i rany cięte myśli. Leżę. Zamknięta w szklanym pudle. Siostro, a morfina? Nie słyszy. Z wysiłkiem podnoszę dłoń, macham, daję znaki, mija mnie i wówczas widzę, że oczy jej odbijają światło mleczną niewinnością, zwrócone do wewnątrz, obserwujące tylko jej umysł. Jest niewidoma. Sunie cicho, zamknięta we własnym świecie ze szkła, śniegu i soli.


************

Cnota boska.

Mogłoby popadać za oknem i w mojej głowie, jest tam huragan czerwonego kurzu i kuliste krzaki toczą się pustą ulicą, w upale wlecze się jej środkiem umierający pies, suka w zasadzie, kiedyś miała imię, Hope, jak to w amerykańskich miasteczkach. Ludzie kochają takie imiona, ale teraz nie ma już ani imienia, ani płci, ani nawet chyba nie jest już psem, a jedynie czymś, co jeszcze nie umarło, targanym przez gorące podmuchy strzępem dogorywającej tkanki. Jej świadomość gaśnie, jest już tylko obłokiem purpurowoburej mgły, w której przepływają mętne obrazy, zbyt zatarte, by odczytać ich sens, nie ma tam miejsca na odczuwanie piasku w zaropiałych oczach, ani much w posklejanej brudem sierści, gdzie przewidująco składają już jaja, by nie tracić czasu. Świeże mięso dla robaków wlecze się jeszcze na poranionych łapach, drobiny zgęstniałej krwi błyskawicznie wsiąkają w gorący, suchy piach, choć ona nie czuje już bólu, a w zasadzie nie odróżnia bólu od gorąca i pragnienia, i swędzenia poparzonej skóry. Chciałabym, aby deszcz spadł szybko, czyniąc śmierć Hope bardziej znośną, odrobina chłodu, wilgoć na języku, ulga w ostatniej minucie, chciałabym, by jej śmierć była łagodna, czy otrzyma tę łaskę? Tymczasem w błękitnej poświacie drży zlodowaciały Wiedeń, w Rosenhof zaczynają spadać z drzew jabłka i gruszki, ludzie piją kawę na ulicy w Paryżu, nierzeczywiste miasta, wszystko nierzeczywiste, dla Hope nie ma już nadziei.

Data publikacji w portalu: 2013-03-06
« poprzednie opowiadanie następne opowiadanie »

Witaj, Zaloguj się

OPOWIADANIA FLEURDUMAL

KONTAKT

Wyślij swój tekst! - napisz do Namaste
podpisz swoja pracę nickiem lub imieniem
(jeśli chcesz: nazwiskiem), jeśli chcesz napisz swój e-mail, podamy go w podpisie.

NASZA TWÓRCZOŚĆ

Jest jak delikatny kwiat. Każda jej forma zawiera ślady głębokich wzruszeń i emocji, przenosi pamięć o czasie minionym, chroni od zapomnienia chwile.

Tutaj jest miejsce dla Ciebie. Jeśli pisałaś, piszesz lub pisać zamierzasz, nie chowaj efektów swojego natchnienia do szuflady, podziel się nimi.

Tu nikt nie ocenia, nie krytykuje. Możesz przysyłać teksty podpisane imieniem bądź pseudonimem, o dowolnej tematyce i formie. Może to dobre miejsce na debiut i nie tylko.

Zdecyduj się.
To właśnie od Ciebie będzie zależał kształt tej strony. Zapraszam do jej współtworzenia.

Namaste

© KOBIETY KOBIETOM 2001-2025