Ona

Unholywar
WSTĘP


Leżała na wznak na łóżku. Łóżko było wąskie, twarde i niewygodne. Zdawało się, ze jej ręce wyciągnięte wzdłuż tułowia za chwilę zsuną się na dół nie znajdując dla siebie miejsca na białym prześcieradle. Nic takiego jednak się nie stało.
Była rozebrana do naga i chociaż w pomieszczeniu panował lodowaty ziąb na niej nie robiło to najmniejszego wrażenia. Lodowate zimno obejmowało jej nagie piersi, w których darmo szukalibyście, chociaż odrobiny kobiecego ciepła. Nie było go.
Jej długie, rude włosy rozsypały się w nieładzie zakrywając większą cześć twarzy. Trudno było nawet powiedzieć, w jakim jest wieku. Dla niej było to jednak całkowicie obojętne. Ona nie miała już wieku. Była martwa. Śmierć na zawsze oddzieliła ją od życia szczelna zasłoną i żadna siła na świecie nie mogła tego zmienić. Wszystkie jej sprawy, wszystko co miało dla niej wartość przestało się liczyć. Czymkolwiek żyła i cokolwiek było dla niej ważne nie miało teraz najmniejszego znaczenia. Była tylko tym kim była teraz. Małą figurką w lodowatym pomieszczeniu.
Nagle gdzieś pod sufitem rozbłysły olbrzymie lampy. Światło wdarło się w ciemność rozdzierając ją jak grzmot rozdziera ciszę. Odsłoniło to wszystko co do tej pory było zasłonięte czarna kurtyną mroku. Ostre, zimne okrutne nie rzucające cienia jarzeniowe lampy. W ich blasku jej twarz przypominała marmurowy posąg na którym nie osiadł jeszcze kurz wieków. Taki, który dopiero wyszedł spod dłuta artysty. Posąg jednak żyje. Ludzie oglądają go i podziwiają. Czasem składają pod nim kwiaty, czasem robią sobie przy nim zdjęcia i wypowiadają życzenia. Posąg żyje własnym życiem.
Dla niej życie skończyło się na zawsze. Wkrótce zniknie zakopana pod ziemią, lub spalona w płomieniach krematorium. Nie zostanie nawet ślad. Nie zostanie nic co można byłoby podziwiać i czym się zachwycać.
Na zewnątrz jednak życie trwało nadal. Otworzyły się jakieś drzwi i do lodowatego pomieszczenia wpadł ciepły podmuch. Kosmyk włosów na jej czole przesunął się ku dołowi jakby protestując przeciwko zakłócaniu spokoju uświęconego majestatem śmierci.
W drzwiach stało dwóch mężczyzn. Ubrani byli w śnieżnobiałe fartuchy. Światło odsłoniło stający na środku pomieszczenia metalowy stół i lezące obok na niskim stoliku lśniące narzędzia. Obydwaj mężczyźni podeszli do leżącej postaci. Obrzucili ją beznamiętnym spojrzeniem. Na nich śmierć nie robiła żadnego znaczenia. Była częścią ich życia, ich pracy.
Ujęli ją i szybko przenieśli na metalowy stół. Jeden z nich otworzył leżący obok narzędzi na stoliku notatnik.
- Ewa Brooker - przeczytał napis. - Śmierć w niewyjaśnionych okolicznościach.
- No, to zaczynamy sekcję - odezwał się drugi. - Nie lubię tych "niewyjaśnionych". Diabli wiedzą ile czasu będziemy szukać przyczyny - skrzywił się z wyraźnym niesmakiem.
- Żebyś wiedział - przytaknął mu drugi ujmując skalpel. - Miałem iść dzisiaj z dzieciakami na basen - ciągnął wyraźnie strapiony.
- Co tam basen - skrzywił usta drugi. - Ja umówiłem się z Suzan i pewnie nic z tego nie będzie.
- Suzan? - zainteresował się wyraźnie ten ze skalpelem rozcinając skórę lezącej postaci. - A nich cię stary - zaśmiał się mrugając okiem. - Suzan z Analityki... no, chyba każdy by o tym marzył.
- Jasne - przytaknął jego kolega. - Bierzemy się jednak do roboty bo do jutra nie skończymy.


Rozdział 1


Powoli szłam ulicą. Nigdzie mi się nie spieszyło. Zapadał pochmurny listopadowy mrok i ludzie przemykali pod ścianami budynków starając się uniknąć zacinającej mżawki. Szybko wchodzili do jasno oświetlonych sklepów. Robili zakupy, albo tylko oglądali różne towary chcąc się ogrzać. Sprzedawcy obrzucali ich złymi spojrzeniami nie mogąc zaoferować im żadnego towaru ani niczego sprzedać. Czasem tacy ludzie doprowadzali ich do szału. Udawali, ze chcą coś kupić i marudzili w sklepach godzinami.
Dla mnie jednak nie miało to żadnego znaczenia. Mżawka i lodowate podmuchy wiatru wydawały mi się nawet całkiem przyjemne. Czoło miałam rozpalone jak w gorące. Spływająca po nim woda chłodziła je przyjemnie i pozwalała uspokoić nieco myśli biegnące jak oszalałe stado zwierząt ratujące się ucieczką przed pożarem lasu. Sama nie pamiętałam ile ten stan trwał. Trudno było mi nawet przypomnieć sobie jak było przedtem. Z pewnością miałam prace. Nawet jeszcze niedawno. Coś tam robiłam zajmując się rożnymi sprawami. Nie było to zajęcie ani specjalnie ambitne ani zbyt trudne, ale wymagało zaangażowania i systematyczności. Z tym właśnie miałam największe problemy. Od dłuższego czasu nie mogła się skupić. Myliły mi się nazwiska klientów, zapominałam o terminach wizyt a nawet jaką sprawę dla kogo prowadzę. W końcu klienci zostawili mnie na dobre. Sprzedałam samochód i co tam miałam choć trochę wartościowego i rozpoczęłam ponurą wegetację. Wszystko to docierało do mnie jak przez mgłę. Od tej pory włóczyłam się często ulicami bez najmniejszego celu. Po prostu nie chciałam sama zostawać w mieszkaniu. Bałam się. W mieszkaniu czułam się uwięziona bez możliwości ucieczki. W razie czego pozostawała mi tylko ucieczka przez okno i skok z 12 piętra na beton. Prawdę mówiąc nie byłoby to aż takie złe rozwiązanie. Z pewnością pozwoliłoby uniknąć wielu problemów w przyszłości.
Na razie byłam jednak w środku miasta w całkiem ponurej i beznadziejnej sytuacji. Tymczasem tłum na ulicy gęstniał. Wiatr trochę ucichł i ludzie przestali kryć się pod ścianami i w sklepach. Szłam zamyślona i raz po raz ktoś na mnie wpadał. Obrzucał nienawistnym spojrzeniem, albo przez zaciśnięte żeby cedził przekleństwo. Miałam powoli tego dość. Tak bardzo chciałam znaleźć się gdzieś daleko za miastem, gdzieś daleko od tego pędzącego agresywnego tłumu. Gdzieś, gdzie nikt by mi nie zakłócał myśli. Nie było to jednak takie proste. Mogłam zrobić tylko jedną rzecz. Rozejrzałam się uważnie i na drugim końcu ulicy dostrzegłam przystanek autobusowy. Powoli podeszłam do niego. Nie minął nawet kwadrans, gdy jasno oświetlony autobus zahamował obok mnie ze zgrzytem hamulców. Spojrzałam na tabliczkę nad przednią szybą i stwierdziłam, ze to dalekobieżna linia mająca swój koniec na dalekich peryferiach miasta. Weszłam do środka, kupiłam bilet i usiadłam na twardym siedzeniu pogrążając się w myślach. Nie było zbyt dużo ludzi. Jakaś grupka studentów rozmawiających o czymś cicho między sobą, wyglądający na narkomana wyrostek, dwie starsze kobiety o azjatyckich rysach twarzy i młody mężczyzna który wyglądał jakby znalazł się tu przypadkiem. Jego eleganckie ubranie i zapach świetnej wody kolońskiej nie pasowały do autobusu komunikacji miejskiej. Bardziej pasowałby prowadząc wytwornego Mercedesa, albo ciężkiego Chryslera. Być może zepsuł mu się gdzieś samochód, być może zapomniał portfela pełnego gotówki i złotych kart kredytowych. Pomyślałam jak bardzo głęboko tkwi we mnie zwyczaj skrytego przyglądania się ludziom tak bardzo przydatny w mojej niedawno straconej pracy.
Tymczasem autobus powoli jechał przez miasto zatrzymując się na kolejnych przystankach. Wkrótce znaleźliśmy się na przedmieściach. Domów było coraz mniej i coraz mniej latarni ulicznych. Zamyślona patrzyłam w ciemne okno po którym spływały grube krople deszczu. Wtedy wróciło to, co już tak długo mnie prześladowało. Z początku łagodnie, niemal niedostrzegalnie. Wydawało mi się, ze czarna szyba okna gęstnieje, jakby nagle stawała się nieprzeźroczysta. Pokrywała ją dziwna mgła powoli sunącą w moim kierunku. Szkło przestawało być normalnym szkłem, ale przypominało bardziej ekran na którym wyświetla się film. Mgła gęstniała i przypominała białe firanki, które ktoś rozwiesił na scenie. Zasłaniała dalszy widok, ale w krótkich momentach, gdy delikatny wiatr rozwiewał ja na boki widziałam zarysy jakiegoś ciemnego krajobrazu. Jakąś pnąca się do góry drogę wijąca się wśród starego lasu. Na jej tle niczym na tle dekoracji w teatrze zaczęła wyłaniać się czyjaś twarz. Znałam ten widok, ale nigdy nie potrafiłam rozpoznać rysów twarzy pojawiającej się postaci. Wiedziałam tylko, że ma bardzo długie, czarne włosy i oczy jeszcze bardziej czarne niż ciemność która ja otaczała. W tych oczach błyszczał jednak jakiś dziwny blask.
Nagle rozgrywająca się przede mną scenę rozświetliło upiornie blade światło błyskawicy. Na jedne krótki ułamek sekundy ujrzałam ją w całej okazałości. Stało się to tak nagle, ze poczułam jak serce podchodzi mi do gardła i krew gwałtownie uderza do głowy. Rzuciłam się do tyłu jak człowiek, który odruchowo chce uniknąć zderzenia z nadjeżdżającym z wielką prędkością samochodem.
Odskoczyłam tak gwałtownie, że wpadłam na sąsiednie siedzenie wpadając prosto na jedną z siedzących tam Azjatek. Chwile gramoliłam się niezdarnie, tymczasem w drugiej z nich wywołało to odruch niepohamowanej agresji.
- Zwariowałaś?! - wrzeszczała. - Naćpałaś się to siedź w domu!!! - darła się jak opętana
Siedzący z tyłu wyrostek o wyglądzie narkomana spojrzał na mnie z wyraźnym zainteresowaniem.
Tymczasem druga Azjatka odzyskała równowagę i przyłączył się z krzykiem do swej koleżanki. Stanęłam obok nich nie mogąc wykrztusić słowa. Czułam jak zalewa mnie zimny pot. Pod nosem mruczałam jakieś przeprosiny, ale właściwie nie wiedziałam co powiedzieć. Tymczasem podszedł do nas elegancko ubrany mężczyzna obserwujący dotąd całe zajście ze swojego miejsca.
- Jestem lekarzem. - odezwał się do mnie. - Czy pani się źle czuje? Może mógłbym jakoś pomóc? - pytał.
Popatrzyłam na niego. Wyglądał całkiem sympatycznie, ale ja miałam ochotę zapytać czy czasami nie jest psychiatrą i nie ma zamiaru zamknąć mnie w domu wariatów, gdzie jak podejrzewałam byłoby najlepsze miejsce dla mnie. Gdyby miała trochę oleju w głowie, to być może zrobiłabym tak. Być może facet okazałby się naprawdę psychiatrą i być może zamknąłby mnie w wariatkowie. Byłyby to naprawdę mądra rzecz i pozwoliła uniknąć całego zła, które zdarzyło się potem. Ja jednak nie miałam w głowie oleju.
- Nie, dziękuje. - powiedziałam starając się zapanować nad drżeniem głosu. - Mieszkam tu niedaleko. Wysiądę na najbliższym przystanku i dojdę do domu. Tam się mną zajmą. - Łgałam jak z nut.
Zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć podeszłam do drzwi obok kierowcy. Autobus zbliżał się właśnie do przystanku, kiwnęłam wiec kierowcy głowa, ze chce wysiąść. Drzwi otworzyły się z sykiem i szybko wybiegłam na zewnątrz. Autobus odjechał a ja zostałam sama na wyludnionych, ciemnych i zalanych deszczem przedmieściach.
Deszcz spływał mi po włosach i policzkach. Pomimo jednak, że byłam cała mokra w gardle miałam sucho jak na pustyni. Straszliwie chciało mi się pić. Rozejrzałam się dookoła. Okolica wydała mi się dziwnie znajoma. W oddali ujrzałam spory budynek oświetlony słabymi jarzeniówkami. Byłam tu kiedyś. Odwiedzałam to miejsce prowadząc sprawę Abramsa, którego córkę wrobiono w malwersacje i sprzeniewierzenie grubej forsy na szkodę spółki kolejowej. Cała sprawa była szyta grubymi nićmi i bez trudu udało mi się dojść do prawdziwych winowajców. Budynek, który wznosił się przede mną był Zachodnim Dworcem Kolejowym. To tutaj pracował Abrams i parę razy wpadałam do jego biura. Jednak teraz o ile pamięć mnie nie myliła cała ich rodzina przeprowadziła się na południe. Pamiętałam, ze w hollu dworca stał stary automat z napojami. O ile więc nic złego mu się nie przytrafiło powinien stać tam dalej.
Na myśl o zimnej puszce z napojem w gardle zrobiło mi się jeszcze bardziej sucho. Nie namyślając się więc dłużej ruszyłam szybko w kierunku dworca. Po chwili byłam na miejscu. Stare szklane drzwi zgrzytnęły gniewnie kiedy je pchnęłam i weszłam do środka. Niewiele się tu zmieniło. Ciemne żarówki oświetlające migotliwym światłem kilka rzędów starych ławek, jedno okienko kasowe ze znudzoną kasjerką rozwiązująca krzyżówkę z jakiegoś kolorowego pisma. Rozejrzałam się dookoła i na swoje szczęście dostrzegłam stojący w kącie samotny automat z napojami. Pospiesznie wrzuciłam monetę, coś jęknęło w jego wnętrznościach, zabłysły jakieś światełka i ku mojej radości na półeczkę wypadł puszka z napojem. Chwyciłam ją, otworzyłam i kilkoma łykami wypiłam całą zawartość. Niezbyt mi to pomogło. W gardle dalej miałam sucho. Wygrzebałam wiec następna monetę i powtórzyłam całą zabawę od początku. Trzymając w dłoni następną puszkę powoli podeszłam do jednej z ławeczek. Usiadłam i popijając już teraz powoli chłodny napój wpatrywałam się w szklane drzwi i mokrą ciemność poza nimi.
Nagle cos się poruszyło. Na tle nieprzeniknionej ciemności zarysowała się jakaś postać. Serce znowu podeszło mi do gardła i skuliłam się na ławeczce w jakimś beznadziejnym odruchu obronnym. Tymczasem postać na szkle była coraz wyraźniejsza. Poczułam jak pokrywa mnie lodowaty pot a ręce puszka z napojem wypada mi ze zesztywniałych palców. Zamknęłam oczy jakbym tą metodą chciała uniknąć czegoś niewyobrażalnie groźnego.
W tym momencie usłyszałam znajomy zgrzyt. Drzwi otworzyły się gwałtownie a ja poczułam jak spływa na mnie ogromna ulga. To nie była żadna zjawa. W drzwiach stała zmoknięta, wysoka dziewczyna z długimi jasnymi włosami. Obrzuciła poczekalnię szybkim spojrzeniem. Zauważyłam, ze kąciki jej warg unoszą się w lekkim uśmiechu kiedy mnie zobaczyła. Nie zdziwiło mnie to. Musiałam wyglądać strasznie głupio z wytrzeszczonymi oczyma i rozlewającym się u moich stóp napojem z puszki.
Szybkim krokiem podeszła do kasy, powiedziała coś cicho do siedzącej w niej amatorki krzyżówek i po chwili schowała do małej torebki bilet. Rozejrzała się znowu i podeszła do mnie z uśmiechem. Tymczasem ja podniosłam puszkę i patrzyłam bezradnie na kałużę.
- Nie ma co się martwić. - powiedziała do mnie. - wszędzie tak mokro od deszczu, ze jeszcze trochę wody nikomu nie zaszkodzi.
Roześmiałam się cicho. Mój strach zniknął i po raz pierwszy od wielu tygodni poczułam się trochę lepiej.
- Mogę usiąść obok? - spytała.
W odpowiedzi uśmiechnęłam się zachęcająco uprzejmie wskazując miejsce.
- Jeszcze 10 minut. - Powiedziała siadając.
- 10 minut do czego? - Zapytałam
- Do przyjazdu pociągu. - odparła patrząc na mnie ze zdziwieniem.
- Pociągu dokąd? - Spytałam bezradnie
- Zależy jak dla kogo, - uśmiechnęła się przekornie. Ja jadę tylko do Lizard Hills. A ty? - Zapytała.
W jednej chwili oprzytomniałam. Jasne. Przecież to nocny ekspres z Dworca Głównego. Nikt nie wiedział czemu, ale zatrzymywał się właśnie tutaj. Na Dworcu Zachodnim. Potem jechał tysiące mil na zachód, przejeżdżając przez Lizard Hills. Znałam to miejsce aż nadto dobrze. Przecież mieszkała tam moja ukochana ciotka Clara. Kiedy byłam mała nieraz spędzałam u niej wakacje włócząc się po okolicznych wzgórzach. Ostatni raz byłam u ciotki wiosną na jej urodzinach. Bardzo ją lubiłam i ona mnie tez. W jednej chwili podjęłam decyzje., Czemu miałabym nie odwiedzić ciotki Clary.
- Ja też do Lizard Hills. - uśmiechnęłam się do dziewczyny.
- Naprawdę?- ucieszyła się. - W takim razie pojedziemy razem. Pozwól, ze się przedstawię. Jestem Elen. Elen Garfield. - dodała wyciągając rękę.
- Ewa Brooker - odparłam dotykając jej dłoni.




Rozdział 2

Wstałam i szybkim krokiem podeszłam do kasy. Poprosiłam o bilet do Lizard Hills. Kasjerka spojrzała na mnie niechętnie sponad pisma z krzyżówkami. Przez chwilę przyglądała mi się uważnie, jakby zastanawiając się, czy ma mi sprzedać bilet, czy może zastrzelić na miejscu za przeszkadzanie we wpisywaniu kolejnych haseł do krzyżówki. Widocznie jednak w końcu zwyciężyła w niej prawdziwie obywatelska postawa godnego pracownika kolei. Palcem zaopatrzonym w paznokcie jakich nie powstydziłby się jaguar, pomalowanymi na jadowicie czerwony kolor postukała w klawiaturę stojącego przed nią komputera. Zgrzytnęła drukarka, choć przysięgłabym, że to jęczy kaleczona klawiatura i wypluła z siebie niewielki kartonik.
- Pięć dwadzieścia – syknęła kasjerka głosem obrażonej żmii.
Rzuciłam jej dziesiątkę, po czym nastąpiła ceremonia wydawania reszty. Przedstawicielka kolei odliczała mi monety z namaszczeniem, jakby od tego zależały losy Skarbu Stanów Zjednoczonych.
Wkrótce jednak transakcja została zawarta. Ja otrzymałam bilet, zaś kasjerka święty spokój i możliwość powrotu do krzyżówek.
Czas ku temu już był najwyższy. W chwile potem zachrypiał umieszczony gdzieś pod sufitem głośnik. Jego rozwalona membrana wydawała z siebie dziwne, metaliczne dźwięki niepodobne do żadnego ludzkiego języka. Na szczęście nie trzeba było być znawcą nieistniejących języków, żeby domyślić się, ze zapowiadają nasz pociąg.
Wyszłyśmy z Elen na peron i wpadłyśmy od razu we władanie porywistych podmuchów wiatru i wciskających się wszędzie kropelek lodowato zimnego deszczu. Po krótkiej chwili w oddali rozbłysły światła lokomotywy. W ich blasku deszcz zmienił się w miliony migotających, srebrnych gwiazdek tańczących w gwałtownych podmuchach. Rozległ się przeraźliwy sygnał i przy jego akompaniamencie olbrzymia lokomotywa Amtraka ciągnąca sznur oświetlonych jasno wagonów dostojnie wtoczyła się na dworzec.
Syknęły otwierane automatycznie drzwi wagonu i wsiadłyśmy z Elen do środka. Wewnątrz ogarnęło nas przyjemne ciepło i łagodne światło przyciemnianych lamp. Z niewielkiego korytarzyka przy drzwiach przeszłyśmy do części wagonu z rzędami lotniczych foteli po obydwu stronach. Fotele wyścielane granatowym zamszem za śnieżnobiałymi zagłówkami zachęcały do zanurzenia się w nich i pogrążenia się w zadumie. Odruchowo rzuciłam okiem na pozostałych pasażerów w wagonie. Nie było ich wielu. To nie był najlepszy sezon na podróże. Siedzący w kacie biznesmen z laptopem na kolanach pisał coś zawzięcie i nawet nie zwrócił najmniejszej uwagi na nasze wejście. Dalej siedziało jakiś młoda małżeństwo z małą dziewczynką a na środku wagonu grupka młodzieży wyglądająca na uczniów udających się na jakąś wycieczkę.
Zajęłyśmy z Emmą miejsca po ich przeciwnej stronie. Pociąg ruszył szybko nabierając prędkości. Drzwi wagonu rozsunęły się i wszedł czarnoskóry konduktor. Obrzucił wzrokiem wszystkich obecnych, po czym podszedł do nas i sprawdził nasze bilety.
- O której będziemy w Lizard Hills? – Zapytałam
- 8.30 – Odparł konduktor niczym dobrze zaprogramowany robot.
- Dawno mieszkasz w Lizard? – Zapytałam Elen, gdy kolejowy android zniknął za drzwiami wagonu.
- Wcale tam nie mieszkam – odparła Elen uśmiechając się. – Moi rodzice przeprowadzili się tam rok temu. Jadę ich odwiedzić. Mój tata jest chory i zabrali go do szpitala. Chciałam... – Głos jej się załamał i posmutniała nagle.
Milczałam nie chcąc przerywać jej zamyślenia.
- A ty? – Spytał po dłuższej chwili. – Mieszkasz tam, czy masz rodzinę?
- Mam tam ciotkę – odparłam. – Bardzo ją lubię.
- „Jaszczurcze Wzgórza” – uśmiechnęła się Elen. – Ciekawe czemu tak się nazywa ta miejscowość.
- Bo to prawda. – Powiedziałam. – Całe miasteczko położone jest w dolinie otoczonej wzgórzami pokrytymi białymi kamieniami. Na tych kamieniach od lata do późnej jesieni wygrzewają się dziesiątki a może nawet setki jaszczurek. Nikt nie wie, dlaczego tam są. Możesz przejechać sto mil w jedną, lub drugą stronę. Nie spotkasz żadnej. Ale w Lizard Hill jest ich pełno. Jako dziecko lubiłam włóczyć się po wzgórzach i przyglądać się jaszczurkom.
- Ciekawe skąd się wzięły? – Spytała Emma.
- Tak naprawdę nikt tego nie wie. Ale kiedy byłam mała, ciotka opowiadała mi pewną legendę. Podobno sama usłyszała ją od swojej babki a ta od jakiejś starej Indianki. Tak, więc jest to indiańska legenda.
- Opowiesz? – Zapytała Elen wyraźnie zainteresowana.
- Lubisz indiańskie legendy? – Spytałam.
- Lubię. – Odparła. – W ogóle lubię legendy. – Dodała z nieco tajemniczym uśmieszkiem.
Na chwile zapadła cisza. W myślach przypominałam sobie ta stara historyjkę, którą nieraz słyszałam od ciotki Clary. Nie miałam pojęcia czy naprawdę pochodzi z czasów indiańskich, ale z drugiej strony nie miałam powodu, żeby nie wierzyć ciotce.
- No więc tak. – Zaczęłam zapalając papierosa. - Dawno, dawno temu w miejscu, gdzie teraz jest miasteczko stałą indiańska wioska. Zamieszkiwało ją spokojne i uczciwe plemię Morenów. W okolicznych lasach było pod dostatkiem zwierzyny, w pobliskiej rzece mnóstwo ryb, klimat był łagodny, wiec żyło im się dostatnio. Rządził nimi dobry wódz Szybki Wilk, który wraz z czarownikiem Czarnym Krukiem dzielili wszystko, co udało im się upolować i złowić sprawiedliwie, tak, że nawet starcy i chorzy mieli wszystkiego pod dostatkiem. Niestety jak to w życiu bywa szczęście nie mogło trwać za długo. W sąsiedniej dolinie mieszkało inne plemię. Rządził nimi wódz Szary Orzeł, który w niczym nie przypominał Szybkiego Wilka. Był chciwy i podstępny. Zawistnym okiem patrzył na zgromadzone przez Morenów zapasy żywności, skór, na piękne konie i znakomitą broń. Chętnie pozbawiłby ich tego wszystkiego i przywłaszczył sobie całe ich mienie. Wszystko to mógł sprzedać w niezbyt odległej faktorii i zyskać od białych dużo wody ognistej, karabinów i ozdób. Nie mógł jednak odważyć się na otwarty atak, gdyż wiedział, że nie poradziłby sobie z silnymi, dobrze uzbrojonymi i znakomicie dowodzonymi Morenami. Postanowił więc uciec się do podstępu. – Przerwałam opowiadanie, gdyż całkowicie zaschło mi w gardle. Ostatnio nie miałam okazji do prowadzenia długich rozmów i najwyraźniej odzwyczaiłam się od mówienia.
- Piękna legenda. – Powiedziała Elen. – I co było dalej?
- Któregoś dnia – ciągnęłam przełykając ślinę, - wódz wysłał do wioski Morenów posłańców. Zawieźli oni wiadomość, że Szary Orzeł zamierza odwiedzić Szybkiego Wilka, żeby wypalić fajkę pokoju. Zamierza przybyć z wojownikami przywożąc dary i żywność na wspólną wielką ucztę. Szybki Wilk nie podejrzewał niczego, więc zgodził się na wizytę. Nazajutrz Szary Orzeł przybył do wioski Morenów wraz z liczną grupą wojowników. Przywieźli ze sobą upolowane zwierzęta, skóry, które rzekomo miały posłużyć jako dary i kilka beczułek wody ognistej. Jednakże zakazał swoim wojownikom pod groźbą oskalpowania wypicia choć jednego łyka wódki. Mieli tylko częstować i namawiać do picia Morenów, sami udając, że piją. Tak się stało. Gospodarze pili a kiedy zasnęli, wojownicy Szarego Orła związali ich i przewieźli na okoliczne wzgórza, gdzie zamierzali ich zamordować. Zgodnie z indiańskimi wierzeniami nie mogli tego dokonać nocą i w wiosce, która udzieliła im gościny, gdyż spotkałby ich za to gniew Wielkiego Ducha. Było jeszcze ciemno, kiedy Morenowie odzyskali przytomność i zobaczyli, w jakim są rozpaczliwym położeniu. Nic jednak nie mogli zrobić. Mocno związani, byli zadni wyłącznie na łaskę i niełaskę swoich wrogów. Wśród uwięzionych był pewien młody wojownik imieniem Odważny Żbik. Jakimś cudem udało mu się wyzwolić z więzów i uciec. Cóż jednak mógł zrobić sam przeciwko tak silnemu przeciwnikowi. Nie widząc innego rozwiązania pobiegł do wigwamu czarownika, by wezwać na pomoc Wielkiego Ducha. Odnalazł tam zioła, których używał czarownik, rozpalił ognisko i wrzucił je do ognia. Wkrótce wigwam wypełnił się kłębami wonnego dymu i wśród nich Odważny Żbik ujrzał potężną postać Wielkiego Ducha.
- Dlaczego mnie wezwałeś? – Zapytał donośnym głosem.
Odważny Żbik opowiedział mu cała historię i poprosił o pomoc w uwolnieniu swoich współplemieńców.
- Taka zbrodnia musi zostać ukarana. – Powiedział Wielki Duch po wysłuchaniu opowieści. Ale nie martw się. Pomogę tobie i twoim braciom. Na krótko przed świtem zamienię ich wszystkich w jaszczurki. W tej postaci wrócą do wioski. Tu staną się z powrotem ludźmi. Wezmą bron i pójdą wymierzyć karę swoim oprawcom. Lecz za to, co za dla ciebie zrobię musisz mi złożyć ofiarę. Zanim pierwszy promień słońca oświetli ziemię musisz ofiarować mi to, co dla ciebie jest najcenniejsze. Czy zgadzasz się na to?
- Zgadzam się.- Odparł Odważny Żbik.
- Niech więc tak się stanie. – Powiedział Wielki Duch i znikł.
Tymczasem na dworze zaczynało się już rozjaśniać. Odważny Żbik nie musiał długo myśleć, co ma złożyć w ofierze Wielkiemu Duchowi. Miał on wspaniałego konia imieniem Górski Wiatr, gdyż naprawdę był szybki jak wiatr. Ale dla Odważnego Żbika był on czymś więcej niż tylko koniem. Każdy Indianin kochał konie, lecz Górski Wiatr był dla niego raczej przyjacielem niż wierzchowcem. Spędzali ze sobą długie godziny na polowaniach, lub galopując przez prerię gdzieś daleko, gdzie nikt inny się nie zapuszczał. Odważny Żbik dbał o swego przyjaciela czesząc jego sierść i grzywę. Wyszukiwał dla niego najbardziej soczysta i zieloną trawę. A teraz miał złożyć go w ofierze, żeby uratować wioskę.
Robiło się coraz jaśniej i czas naglił. Odważny Żbik wziął z namiotu łuk i strzałę i poszedł na pastwisko. Już z daleko usłyszał radosne rżenie Górskiego Wiatru, który zawsze tak go witał. Tym razem jednak nie mieli udać się razem na polowanie, lub na przejażdżkę na prerię. Tym razem musiał go zabić.
Stanął więc przed koniem, założył strzale i napiął łuk. Wtedy spojrzał w oczy Górskiego Wiatru i dostrzegł w nich błyszczące łzy. Ręka mu drgnęła, gdy zwolnił cięciwę i strzała przemknęła obok konia nie czyniąc mu krzywdy.
Tymczasem Wielki Duch już pozamieniał wszystkich Morenów w jaszczurki. Zrozpaczony Odważny Żbik z głośnym krzykiem wskoczył na grzbiet Górskiego Wiatru. Miał tylko jedną strzałę i wydawało mu się, że widział gdzie upadła. Ruszył wiec galopem w tamtym kierunku. Tam jej jednak nie było. Zawrócił gwałtownie, by pojechać do wioski po inną strzałę, lecz w tym momencie pierwszy promień słońca oświetlił ziemię.
- Złamałeś umowę!- Usłyszał potężny głos Wielkiego Ducha. Teraz już nic nie pomoże twoim braciom i siostrom. Na zawsze zostaną jaszczurkami.
Zapadła potem cisza. Dlatego na wzgórzach wokół doliny jest tyle jaszczurek. Podobno szukają drogi do wioski. Niektórzy mówią, że do dziś dnia można spotkać w okolicznych lasach widmo Odważnego Żbika, który na grzbiecie Górskiego Wiatru szuka strzały do swojego łuku. Mówią, że jeździec i koń płaczą krwawymi łzami. – Zakończyłam swoje opowiadanie.
Dłuższą chwilę Elen wpatrywała się we mnie nieco zdumionymi oczami.
- Tak to wszystko zapamiętałaś? – Spytała jakby trochę zamyślona.
- Chyba tak. – Odparłam. – Czasem historie usłyszane w dzieciństwie zostają w głowie przez całe życie. Nikt nie wie czemu tak się dzieje.
- A ty go widziałaś? – Spytała Elen zniżając głos prawie do szeptu.
- Kogo? – Zdziwiłam się
- No, tego Indianina. Odważnego Żbika.
Roześmiałam się głośno.
- Na szczęście nie. – Pokręciłam przecząco głową
- Dlaczego „na szczęście”?
- Podobno, kto go zobaczy nie pożyje długo. Możesz się śmiać, ale w takich małych miasteczkach zawsze znajdzie się paru ludzi, którzy wierzą w takie przesądy.
- Chyba nie tylko tam. – Powiedziała Elen z jakimś dziwnym drżeniem w głosie.
- A ty wierzysz? – Spytałam. – Duchy, zjawy, widma... – Starałam się nadać głosowi lekkie, żartobliwe brzmienie, ale chyba nie bardzo mi to wyszło. Mimo woli poczułam jakiś dziwny dreszcz rozchodzący się po plecach.
Elen nie odpowiedziała. Zapadła dłuższa cisza.
Wpatrywałam się w ciemność za oknem i w krople deszczu rozmazywane po szybie pędzącego pociągu. Mknęliśmy przez zupełne pustkowie. Koła stukały miarowo na stykach szyn, wagon kołysał się łagodnie. Przyjemnie ciepło sprawiło, że poczułam narastającą senność. Myśli powoli zaczęły zwalniać swój bieg, jakby mózg pogrążał się w jakiejś ciepłej, gęstej cieszy. Sama nie wiem, kiedy znalazłam się w ogrodzie pełnym kwiatów i dojrzewających na drzewach brzoskwiń. Łagodne światło sączyło się przez obsypane owocami gałęzie. Kwiaty pachniały słodko. – Podniosłam wzrok i zobaczyłam mały domek wśród drzew. Znałam tu każdy kąt. Znałam każdy zapach i każdy kwiat. Każdą gałąź i każdą brzoskwinię na drzewie.
Drzwi domku otworzyły się i ujrzałam w nich znajomą postać. Mówiła coś do mnie, ale nie mogłam zrozumieć słów. Kiedy jednak uważniej przyjrzałam się jej twarzy ze zdumieniem spostrzegłam malujące się na niej ogromne przerażenie? Ostrzegała mnie przed czymś.
Wstałam gwałtownie, chcąc podejść i usłyszeć jej słowa. Wtedy obraz gwałtownie się zmienił.
Znalazłam się pośrodku ogromnej sali balowej. Ściany zdobiły olbrzymie lustra w złoconych ramach. U sufitu wisiały bogato zdobione kandelabry oświetlające wszystko zdumiewająco jasnym światłem. Na środku kłębił się tłum tańczących par. Trwał jakiś bankiet, albo wystawne przyjęcie. Rozglądałam się po sali, ale nigdzie nie mogłam zobaczyć postaci z małego domku. Czułam coraz większy strach, coraz większy niepokój.
Ruszyłam pędem w kierunku tańczących par. Musiałam się zapytać. Może ktokolwiek z obecnych ją widział. Może mógłby mi coś powiedzieć.
Jednak nikt nie zwracał na mnie uwagi. Próżno pytałam. Nikt nie przerwał tańca. Nikt nawet się nie odwrócił, żeby na mnie spojrzeć.
Z każdą minutą strach stawał się coraz większy. Wiedziałam, ze musiało stać się coś złego. Wiedziałam to z przerażająca jasnością umysłu. Czułam jak moje przerażenie zmienia się w panikę. Rzuciłam się do wyjścia, ale nigdzie nie mogłam go znaleźć. Wbiegłam po jakichś schodach na górę, biegłam coraz prędzej głośno wołając ją po imieniu. Kompletnie trąciłam panowanie nad sobą. Strach powodował, że przestawałam cokolwiek widzieć. W uszach słyszałam tylko własny krzyk rozpaczliwie przedzierający się przez ogłuszające bicie mojego własnego serca...
W tym momencie poczułam szarpnięcie za ramię. Otworzyłam oczy i ujrzałam nad sobą zaniepokojoną twarz Elen. Kola pociągu stukały głośno na jakichś rozjazdach niczym słyszane w moim śnie bicie serca.
Rozejrzałam się dokoła nieprzytomnym wzrokiem. Chyba musiałam głośno krzyczeć przez sen. Wszyscy podróżni w naszym wagonie przyglądali mi się z zaciekawieniem. Nawet siedzący w kącie biznesmen odłożył na bok swój laptop i uśmiechał się ironicznie pod nosem.
- Wyjdźmy do wagonu restauracyjnego – usłyszałam cichy szept Elen.

Zrozumienie tych prostych słów zajęło mi chyba całą minutę. Byłam całkowicie nieprzytomna po przerażającym śnie. A przecież znałam go. Nieraz oglądałam te same koszmary.
- Dobrze. – Powiedziałam w końcu. Tylko tyle mogłam z siebie wykrztusić.
Wstałam z trudem. Wydawało mi się, ze cały wagon wiruje w jakimś obłędnym tańcu. Zupełnie jakbym znalazła się nagle na kołysanym przez sztorm okręcie.
Widząc to Elen, delikatnie ujęła mnie pod ramię i pomogła wyjść z wagonu.



Rozdział 3


Wagon restauracyjny znajdował się na samym przedzie pociągu, zaraz za lokomotywą. Czekała więc nas niezbyt przyjemna wędrówka przez wąskie korytarze pędzących w szaleńczym tempie wagonów. Wszystko to było jednak dla mnie lepsze niż pozostanie na miejscu pod obstrzałem zaciekawionych i ironicznych spojrzeń naszych współpasażerów. Pewną tylko trudność sprawiało mi ogarniające mnie zimno, które pomimo klimatyzacji przenikało mnie jakiś w niewytłumaczalny sposób od środka. Całkiem jakbym gdzieś w sercu miała ogromną bryłę lodu, która rozrasta się zamrażając wszystko co znajdzie na swej drodze. Pomyślałam, ze w tej sytuacji filiżanka dobrej, mocnej kawy z pewnością mi pomoże.
Nie wiem ile wagonów przeszłyśmy. Wydawało mi że, ze ta droga nie ma końca. Tak, jakbyśmy znalazły się w jakimś tunelu czasoprzestrzennym. Jedne drzwi otwierały się przed nami, inne zamykały za nami. I tak w nieskończoność. Minęła cała wieczność zanim dotarłyśmy na miejsce.
Tutaj przywitało nas przyciemnione światła i łagodny zapache kawy. Ten zapach kojarzył mi się z czymś nieuchwytnym. Z jakimś wspomnieniem czegoś bliskiego, poczuciem bezpieczeństwa, ciepła i spokoju. Starałam się poczuć go jak najgłębiej, zrozumieć skąd się brał i znaleźć się w takim właśnie miejscu. Bezpiecznym, ciepłym i spokojnym. Nie mogłam jednak nic więcej poczuć. Nie rozumiałam skąd bierze się taka tęsknotą i skąd biorą się takie wspomnienia.
Usiadłyśmy przy stoliku w kącie i po chwili kelner odebrał od nas zamówienie na dwie kawy. Siedziałyśmy w milczeniu. W pewnym momencie spod przymkniętych powiek spojrzałam na Elen. Pomyślałam, ze jest w tym coś dziwnego. Nie znałam jej wcale. Nic o niej nie wiedziałam a jednak czułam do niej jakieś dziwne zaufanie. Było to dla mnie dziwne. Rzadko spotykałam ludzi, do których czułabym niemal od początku aż takie zaufanie. Z drugiej jednak strony, trochę mnie to niepokoiło. Ostatnio moja intuicja naprawdę mocno szwankowała. Popełniłam takie błędy w ocenie ludzi, że powinnam spalić się ze wstydu.
- Senne koszmary potrafią czasem nieźle dokuczyć, prawda? – Wyrwał mnie z zamyślenia głos Elen.
- Tak.- Skinęłam głową. – Potrafią. – Głośno krzyczałam? – Spytałam nieśmiało, chociaż znałam odpowiedź.
- Całkiem głośno. Głośno i wyraźnie.
- Co to było? – Spytałam, chociaż znowu znałam odpowiedź.
- Imię. – Odparła Elen patrząc na mnie z jakimś dziwnym wyrazem oczu.
Spuściłam wzrok, żeby nie patrzeć na nią. Miałam dziwne wrażenie, ze przez sen powiedziałam coś więcej. Nie tylko imię.
- Nie mówmy już o tym. – Poprosiłam cicho.
- Oczywiście. –Skinęła głową Elen z przepraszającym uśmiechem.
W tym momencie kelner przyniósł dwie kawy i postawił je przed nami na stoliku. Miałam ogromną ochotę wychylić duszkiem filiżankę aromatycznego płynu, lecz kiedy tylko poczułam z bliska zapach kawy coś ścisnęło mi się w żołądku. Zapach, który zawsze tak lubiłam, nagle wydał mi się jakiś ciężki i tłusty, jakby zamiast kawy postawiono przede mną naczynie wypełnione tranem. Mimo wszystko zmusiłam się do przełknięcia małego łyczka.
Reakcja była natychmiastowa. Poczułam, się tak, jakbym połknęła kwas solny. W jednej chwili miliony maleńkich igieł wbiły mi się w żołądek. Zupełnie jakby kawa wpadła do lodowatego naczynia, zamieniła się w lód i jego kryształki wbijały się w ciało.
Czułam, ze zaraz zwymiotuję. Musiałam zareagować natychmiast. W ostatniej chwili zasłoniłam ręką usta, zerwałam się i wybiegłam na korytarz kierując się do toalety. Wpadłam do niej niczym pocisk, chwytając gwałtownie powietrze szeroko otwartymi ustami. Na szczęście to pomogło. Chociaż lodowe kryształki nadal rozrywały mi żołądek, to przynajmniej zmniejszył się odruch wymiotny.
Stałam chwilę ciężko oddychając i starałam się w jakiś sposób uspokoić. Wszystko było jasne. Nie jadłam praktycznie nic od kilku dni. W końcu organizm się zbuntował.
Odkręciłam kran i przemyłam twarz zimna wodą. Kiedy sięgałam po papierowy ręcznik odruchowo spojrzałam w okno. W jednej chwili zapomniałam o wszystkim. Ujrzałam jak szyba zaczyna falować. Znałam ten widok dobrze. Po chwili na ciemnym prostokącie zobaczyłam znajomą postać, tym razem wyraźniej niż kiedykolwiek.
Jej długie, czarne włosy otaczały przepiękną twarz. Rozchylone usta odsłaniały śnieżnobiałe zęby w jakimś dziwnym uśmiechu. To nie był jednak wesoły uśmiech, jakim można obdarzyć kogoś bliskiego. Przeciwnie. Uniesione w górę kąciki ust wyrażały niezrozumiałe dla mnie szyderstwo i kpinę, zmieszane z okrucieństwem.
Patrzyła na mnie zimnym wzrokiem pozbawionym jakichkolwiek uczuć. Po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że obraz jest czarno-biały. Widziałam tylko oślepiającą biel o głęboka czerń. Coś, jak na fotografiach wykonanych na powierzchni księżyca.
Wtedy nasze spojrzenia się spotkały. Poczułam jak jej wzrok wpada gdzieś głęboko w mój mózg, rozrywając go niczym promień lasera. Odruchowo rzuciłam się do tyłu. W tym samym momencie jakaś potężna, niewiarygodna siła rzuciła mnie na przeciwległą ścianę. Uderzyłam w nią głową tak silnie, ze omal nie straciłam przytomności. Jak przez mgłę dotarł do mych uszu rozdzierający huk. Pociąg hamował tak gwałtownie, ze cały wagon trząsł się jak w febrze pędząc do przodu na zablokowanych kołach. Skuliłam się jeszcze bardziej, przylegając do ściany. Czekałam na najgorsze a oczyma wyobraźni ujrzałam sceny oglądane kiedyś w telewizji. Zderzenie pociągów, spiętrzone, powyginane wagony, porozdzierane niczym papierowe zabawki. Mieszanina metalu, krwi i porozrywanych ciał. Poczułam paraliżujący strach. Co jednak najdziwniejsze nie bałam się śmierci ani trochę. Strach dotyczył czego innego. Bałam się, ze jak teraz zginę, nigdy nikomu nie będę mogła tego opowiedzieć. Bałam się, ze pozostanę sama do końca i nigdy nic już się nie zmieni. Poprzez rozdzierający uszy zgrzyt kół ślizgających się po torach przedzierało się żałobne zawodzenie syreny lokomotywy.
Raptem wszystko ucichło. Pociąg zatrzymał się nareszcie. Zamilkła syrena i zapadła cisza. Nic się nie wydarzyło. Nie nastąpiło żadne zderzenie, wagony nie rozsypały się zmiażdżone siłą zderzenia.
Nieśmiało, na ugiętych nogach, jakby cały czas spodziewając się najgorszego otworzyłam drzwi toalety. Dopiero teraz do moich uszu dotarły inne dźwięki. Z głębi wagonu słychać było jęki rannych i coraz głośniejsze krzyki oburzenia. Gwałtowne hamowanie zrzuciło podróżnych z ich siedzeń. Rzuceni na podłogę wagonu z pewnością doznali różnych potłuczeń i skaleczeń. Dzieła zniszczenia dokonały spadające z półek bagaże, które walały się teraz rozrzucone bezładnie po całym wagonie.
Mimo to, wydawało się, że poza rozbitymi głowami, krwawiącymi nosami, czy siniakami nikt nie odniósł poważniejszych obrażeń. Obrzuciłam wszystko przelotnym spojrzeniem i postanowiłam odszukać Elen.
Wróciłam do wagonu restauracyjnego i moim oczom ukazał się widok, jakby co najmniej gang braci Daltonów stoczył tu walkę z połączonymi siłami gangów Zabójców i Szakali.
Podłogę zaścielały potłuczone talerze chrzęszcząc przy każdym kroku pod nogami jak skorupy krabów na plaży na Wyspie Kokosowej. Zawartość niektórych talerzy wylądowała na przeciwległej ścianie tworząc fantazyjne wzory mogące zainteresować każdego amatora współczesnego malarstwa. Ja jednak nie byłam w nastroju do podziwiania abstrakcyjnych dzieł sztuki.
Rozejrzałam się dookoła. Tak jak chyba wszędzie w pociągu ludzie niezdarnie podnosili się z podłogi. Ujrzałam tez Elen. Siedziała w kącie podparta o podstawę barowego stołu. Jej oczy były przymknięte i włosy potargane, ale na pierwszy rzut oka nie odniosła większych obrażeń. Pośpiesznie podeszłam do niej.
- Wszystko w porządku? – Zapytałam nachylając się nad nią.
- Chyba tak. – Odparła oddychając ciężko i otwierając oczy. – Co to było? – Spytała bezradnie. – Uderzyłam o cos głową i chyba straciłam na chwilę przytomność.
- Nie mam pojęcia – wzruszyłam ramionami. – Możesz wstać? – Spytałam lekko podnosząc ja za ramię.
- Spróbuję. – Uśmiechnęła się przyjmując pomoc.
Wstała z podłogi i oparła się o mnie nie mogąc złapać w pierwszej chwili równowagi. Pomyślałam, ze przydałoby się jej coś do picia, ale potłuczone butelki i brak jakiejkolwiek obsługi jednoznacznie dawały do zrozumienia, ze z tym trzeba będzie jeszcze nieco zaczekać.
Tymczasem słychać było jak trzaskają drzwi wagonu i z zewnątrz dobiegał odgłos głośnych rozmów i nawoływań.
- Chodź pójdziemy zobaczyć, co się stało. – Zaproponowałam. – Może się czegoś dowiemy. A jak nie, to i tak świeże powietrze dobrze nam zrobi.
- Dobrze. – Odparła cicho Elen najwyraźniej nie mogąc jeszcze dojść całkiem do siebie po uderzeniu w głowę.
Na zewnątrz wagonu owiało nas zimne powietrze. Porywisty wiatr niósł ze sobą drobne krople deszczu, które zamarzały na ziemi tworząc szklista skorupę. Pod naszymi stopami zachrzęścił żwir z nasypu kolejowego. Zauważyłyśmy grupkę ludzi w pobliżu lokomotywy. Oświetlali tory silnymi latarkami, jakby szukając czegoś pod jej kołami. Podeszłyśmy do nich wiedząc, że w tej sytuacji pociąg nie ruszy niespodziewanie zostawiając nas pośród lodowatego deszczu.
- Co się stało? – Zapytałam jakiegoś kolejarza stojącego nieco z boku. Ubrany był w elegancki mundur i dopiero po chwili zauważyłam naszyte na jego rękawy odznaki kierownika pociągu.
- A wam co do tego? – Warknął nieuprzejmie.
- Jakoś tak lubimy wiedzieć co się dzieje z pociągiem którym jedziemy. – Odparłam spokojnie.
- Dziennikarki. – Wydął pogardliwie wargi raczej stwierdzając ten fakt niż pytając.
- Skoro pan tak mówi...
- No więc dziennikarki, czy nie?
- Nie.
- Na pewno?
- Jasne, że nie.
Kolejarz wyraźnie się rozchmurzył. Jednakże teraz w miejsce niechęci pojawiło się wyraźne lekceważenie. Machnął ręką, jakby oganiał się od natrętnej muchy i szybkim krokiem podszedł do tych co szukali czegoś latarkami pod kołami lokomotywy.
Jasne było, ze od niego nic się nie dowiemy. Zauważyłam jednak, ze na schodkach spalinowozu siedzi jakiś człowiek. Pomyślałam, że to musi być maszynista. Pokazałam go Elen i ruszyłyśmy w jego kierunku.
Z bliska zobaczyłyśmy, że był to wysoki mężczyzna w średnim wieku ubrany w byle jak zapięty mundur. Na głowie nie miał czapki, za to z jego ust zwisał zgaszony papieros.
Wyjęłam z kieszeni zapalniczkę i podsunęłam mu pod nos osłaniając drugą ręką płomyk przed porywistym wiatrem. Maszynista zapalił papierosa i spojrzał na mnie jakimś nieprzytomnym wzrokiem.
- Co się stało? – Zapytałam znowu. Miałam wrażenie, że to pytanie wejdzie mi w krew i po zakończonej podróży nie będę umiała pytać o nic innego.
Maszynista zaciągnął się dymem z papierosa tak głęboko, jakby miał to być ostatni papieros w jego życiu. Spojrzał na mnie trochę przytomniej, jakby zamiast nikotyny w jego krwi zaczął krążyć jakiś narkotyk rozjaśniający myśli. Mimo to głos urywał mu się i chwilami stawał się tak bełkotliwy, ze niemal nie mogłam zrozumieć o co chodzi.
- Widziałem ją...widziałem, widziałem...przecież była tam....- jąkał się
- Kto? – Spytałam, czując jak jakiś zimny dreszcz przebieg mi po plecach.
- Widziałem, wiedziałem, eee...tam była. Tam. Na torach. Jej wzrok... Patrzyła...Myślałem...samobójczyni, ale jej wzrok... widziałem...
- Kogo pan widział? – Usiłowałam zrozumieć cokolwiek z tego bełkotu.
- Przejechałem ją...przejechałem. Ale jej wzrok. Patrzyła na mnie. Mark, znaczy mój pomocnik wyszedł na chwilę i zostałem sam w kabinie. Wtedy ją zobaczyłem na torach. Wcisnąłem blokadę hamulców...
Wyglądało na to, ze niewiele dowiem się od niego. Maszynista najwyraźniej był w szoku i nic nie wskazywało, żeby szybko z niego wyszedł. Już chciałam zrezygnować i wrócić do wagonu, kiedy niespodziewanie zjawił się obok nas facet z naszywkami kierownika pociągu. Był wściekły. Nawet nie zwrócił uwagi na mnie i Elen.
- No , Ron!- wycedził przez zęby. Jego głos przypominał syk rozzłoszczonej kobry. – Gadaj człowieku. Czego się naćpałeś?
- Ja nic...ja...ja... Przysięgam... nic..- plątał się maszynista.
- Co, „ja”?! – wrzasnął kierownik. – Sprawdziliśmy dokładnie. Nikogo tam nie ma pod kołami. Nie przejechałeś nawet kota, cóż dopiero mówić o człowieku. Przecież byłyby jakieś ślady! Tymczasem ani kropli krwi, ani kawałeczka kości. Koniec z tobą chłopie. Leżysz na całego. Mark poprowadzi skład do najbliższej stacji a tam weźmie cię policja. Zrobią test i wyjdzie co brałeś, ale mówię ci, że koniec z tobą. Koniec z pracą na kolei. Nie potrzebujemy tu ćpunów i świrów.
W tym momencie kierownik zauważył nas.
- Wynocha stąd! – wrzasnął najwyraźniej nie panując nad sobą.
Był tak wściekły, że wolałam nie wchodzić mu w drogę. Skinęłam na Elen i śpiesznie wróciłyśmy do wagonu. Tutaj przywitał nas gwar podniesionych rozmów. Każdy na swój sposób komentował wydarzenie, choć nikt oprócz nas nie wysiadł i nikt nie wiedział dokładnie co się stało.
W chwilę potem hamulce zostały odblokowane i pociąg ruszył w dalszą drogę. Starałam się nie myśleć o całym wydarzeniu. Nie wiem czemu, ale wolałam nie rozważać co takiego widział maszynista i dlaczego czułam jakiś dziwny dreszcz, kiedy o tym mówił. Odpychałam te myśli gawędząc z Elen. Pozostali pasażerowie również powoli się uspokajali. Nic nie zakłóciło dalszej podróży i trochę drzemiąc, trochę rozmawiając dotarłyśmy bez przeszkód do celu podróży .




Rozdział 4

Lizard Hills przywitało nas jasnym, jesiennym słońcem i ciepłymi podmuchami wiatru. Taki właśnie był tutejszy mikroklimat. Miasteczko zawdzięczało go położeniu w wąskiej kotlinie wśród wzgórz, które zatrzymywały zimne podmuchy i opóźniały nadejście zimy o kilka tygodni. Do tego wapienne skały gromadziły słoneczne ciepło, oddając je potem i ogrzewając miasteczko niczym prawdziwe kaloryfery.
Wyszłyśmy z dworca i skierowałyśmy się na prostą niczym strzała Mill Street będącą główna arterią miasteczka. Od niej, niczym ości w kręgosłupie ryby odchodziły w bok liczne przecznice pnąc się ostro w górę. Wyglądało to tak, jakby Mill Street była rzeką płynącą dostojnie w głębokim kanionie, do której wpadają małe, spływające z gór strumyczki.
Kiedy byłam mała lubiłam wyobrażać sobie, że idę korytem wyschniętej, tropikalnej rzeki i wystarczy tylko trochę deszczu, żeby rzeka wypełniła się wodą i pojawiły się w niej krokodyle i hipopotamy. Potem okazało się, ze nie była to taka całkiem dziecinna fantazja. Któregoś dnia pojawiła się tu grupa archeologów z jakiegoś uniwersytetu i odkopała jakieś kości pradawnych zwierząt, które ponoć żyły w pradawnych rzekach.
Wszystko to jednak nie miało teraz dla nas większego znaczenia. Szłyśmy niespiesznie przed siebie ciesząc się z blasku słońca. W powietrzu unosił się zapach jabłek, nieomylny znak, ze miejscowa przetwórnia owocowa pracuje pełna parą przerabiając na tysiące hektolitrów soku zbiory okolicznych farmerów. Jasne słońce i znajome z dzieciństwa zapachy spowodowały, ze zniknął gdzieś mój smutny nastrój. Prędko minęłyśmy coś, co nazywano tutaj szumnie centrum miasta i zagłębiłyśmy się w rejony zabudowane niskimi, parterowymi lub jednopiętrowymi domkami położonymi w uroczych ogródkach. Rodzice Elen mieszkali przy bocznej uliczce położonej kilka przecznic przed domkiem ciotki Klary leżącym na samym końcu miasteczka. Odprowadziłam więc ją pod dom i tutaj rozstałyśmy się umawiając się na spotkanie tego samego dnia po południu.
Ruszyłam dalej sama czując jakiś dziwny spokój. Cieszyłam się, że tu przyjechałam. Przy Elen jakoś zapominałam o ciemnościach w których się znajdowałam. Jej szczery uśmiech i jasne spojrzenie tak daleki od jakiegokolwiek mroku sprawiało, że czułam, jakby w moim sercu zaczynała topnieć ogromna bryła lodu zalegająca tam od  wielu miesięcy.
Tak rozmyślając stanęłam przed domkiem cioci Klary. Zadzwoniłam do drzwi i po chwili wpadłam w jej objęcia. Minął niemal dobry kwadrans zanim ciocia wypuściła mnie z ramion i pozwoliła wejść do salonu.
Królował tu olbrzymi kominek nad którym wisiał poczerniały od dymu portret świętej pamięci wuja Samuela ubranego w mundur oficera marynarki wojennej. Podobno wuj służył w czasie wojny na niszczycielu gdzieś na Okinawie, lecz czasem w jego opowiadaniach niszczyciel zmieniał się w trałowca a ten z kolei w lotniskowca. Słysząc te opowiadania ciocia Klara uśmiechała się dyskretnie a wuj mrużył zabawnie lewe oko udając śmiertelną powagę.
Przed kominkiem stały dwa wygodne fotele pomiędzy którymi ułożona była skóra wilka. Wuj Samuel lubił opowiadać, jak samodzielnie upolował tego wilka, lecz znajome zmrużenie oka pozwalało domyślić się, że polowanie odbyło się raczej w supermarkecie niż w Górach Skalistych.
Tymczasem ciotka Klara przygotowała coś do picia i zanurzyłyśmy się w fotelach.
- No, to opowiadaj, co u ciebie.- Rozpoczęła rozmowę podając mi drinka. – Cóż sprowadza cię do starej ciotki z wizytą?
Rozsiadłam się wygodnie i opowiedziałam o spotkaniu z Elen, o tym jak podjęłam decyzje o przyjeździe i o tym, co zdarzyło się w pociągu. Ciocia słuchała uważnie nie zadając zbyt wielu pytań, co pozwoliło mi na ominięcie tych szczegółów, o których nie chciałam mówić. Kiedy skończyłam klasnęła w ręce.
- W takim razie zaproś Elen do nas na kolację. Upiekę szarlotkę.- Uśmiechnęła się
Ja też się uśmiechnęłam. Moja kochana ciocia wiedziała, ze nikt nie potrafi oprzeć się jej szarlotce.
- Dobrze ciociu. – Zgodziłam się natychmiast.
- No wiec świetnie. Później odwieziesz ja do domu Plymouthem.
- Wciąż jeszcze działa?
- Ależ oczywiście moje dziecko. Ostatnio młody Willi Robinson coś tam grzebał i mówił, że silnik chodzi jak nowy.
Uśmiechnęłam się do siebie. Stary Plumouth wuja Samuela nadal był przedmiotem troski cioci Klary. Wyprodukowany w czasach, kiedy benzyna była tańsza od wody sodowej palił tyle, co czołg, ale pod względem komfortu nie mógł mu dorównać żaden nowoczesny samochód. Rozkładane siedzenia pozwalały zamienić go niemal w hotel na kołach, brakowało tylko obsługi i hotelowej restauracji.
Siedziałyśmy jeszcze jakiś czas gawędząc o różnych sprawach. Wreszcie ciocia wzięła się szykowanie obiadu a ja poszłam na górę gdzie miała „swój” pokój. Wzięłam krótki prysznic po którym poczułam jak bardzo jestem zmęczona. Ponieważ do spotkania z Elen miałam jeszcze sporo czasu postanowiłam zdrzemnąć się aż do popołudnia.
Kiedy się obudziłam w całym domu unosił się słodki zapach szarlotki. Zbiegłam na dół. gdzie ciotka Klara wręczyła mi kluczyki od Plymountha. Zadzwoniłam do Elen i uprzedziłam, że zaraz przyjadę. Pobiegłam potem na tył domku, gdzie był wjazd do garażu i z prawdziwa przyjemnością wskoczyłam do wielkiego samochodu. Przekręciłam kluczyk. Silnik trochę kaprysił zanim zapalił, lecz w końcu zaskoczył wydając z siebie dostojne brzmienie. Zajechałam pod dom Elen z gracja, jakiej nie powstydziłaby się gwiazda filmowa podjeżdżając limuzyną na uroczystość wręczenia Oscara.
Elen wybiegła przed dom i aż otworzyła usta widząc mnie w tak szykownym pojeździe.
- Rany! Skąd wytrząsnęłaś ten dyliżans? – Roześmiała się na głos.
- Ciotka dostała go w prezencie od Elvisa Presleya. Był w niej zakochany do szaleństwa.
Elen roześmiała się głośno.
- Jeśli tak, to, dokąd jedziemy? Na wycieczkę w przeszłość?
- Kto wie, kto wie?... Ale na razie jedziemy tylko kilka przecznic dalej. Do ciotki Klary na kolację.
- Naprawdę?
- Oczywiście. Jesteś zaproszona i lepiej nie protestować, bo będziesz miała do czynienia z jej gniewem, a to nie jest przyjemna sprawa.
Elen wskoczyła do samochodu na miejsce obok mnie.
- W takim razie nie protestuję. – Powiedziała z udawaną powagą.
Tak sobie żartując i śmiejąc się dojechałyśmy do domku, gdzie już czekała na nas przygotowana przez ciocię kolacja.
Wieczorem zostałyśmy same i przy kominku popijałyśmy domowe wino. Elen wpatrywała się w skórę wilka lezącą na podłodze. Zauważyłam jej wzrok.
- Wiesz? – Powiedziałam. – Jak byłam mała często kładłam się na tej skórze i leżąc na brzuchu wpatrywałam się w ogień.
- A dlaczego teraz tego nie robisz?
- Nie wiem... Jakoś tak... Nie pomyślałam o tym... Ale właściwie...
- Właściwie to, czemu nie?
Nie trzeba było mi tego dwa razy powtarzać. Wyciągnęłam się na skórze wilka a Elen położyła się z boku. Tak leżałyśmy patrząc w ogień. Czułam przyjemne ciepło bijące z kominka, do tego bliskość Elen i wypite wino sprawiały, że mogłabym tak leżeć w nieskończoność.
Czas jednak płynął nieubłaganie. Zbliżała się północ i Elen musiała wracać do domu. Chciała iść pieszo, ale nie mogłam się na to zgodzić. Szybko wyprowadziłam samochód i odwiozłam ja pod dom. Umówiłyśmy się, ze jutro w południe pojedziemy na wycieczkę na wzgórza, po czym rozstałyśmy się a ja już nie mogłam się doczekać jutrzejszego dni, kiedy zobaczę ja znowu.
Gdy wróciłam do domu wprowadziłam samochód do garażu i nie śpiesząc się skierowałam się do drzwi frontowych.

Zobaczyłam ją w wąskiej alejce biegnącej od furtki. To było tak niespodziewane, że omal nie krzyknęłam z przerażenia. Stała tam oświetlona blaskiem księżyca. Lekkie podmuchy wiatru rozwiewały jej długie, czarne włosy. Jej ciemne oczy wpatrywały się we mnie z zimnym okrucieństwem. Kąciki pięknych ust podniesiony były w ironicznym uśmiechu, czy może raczej w jakimś nieokreślonym grymasie.
- Odejdź...- Wykrztusiłam. – Odejdź. Czego chcesz? Przecież ciebie nie ma. Przecież ty nie istniejesz...
- Nie istnieję? – Po raz pierwszy usłyszałam jej głos. Był głęboki niczym dźwięk dzwonu a jednocześnie jakiś miękki i aksamitny. Nie kojarzył się jednak z niczym ciepłym. Przeciwnie. Kojarzył się raczej z aksamitem wyścielającym wnętrze trumny. – Nie istnieję? – Powtórzyła. – No to spójrz!
Zbliżyła się do mnie tak blisko, że mogłam dostrzec pojedyncze kosmyki włosów opadające na jej czoło. Poczułam jej zapach niepodobny do niczego, co czułam do tej pory. Niesamowity i piękny, ale jednocześnie jakiś groźny i zwiastujący nieszczęście. Nie mogłam tego znieść. Serce tłukło mi się tak mocno, jakby zaraz miało wyskoczyć z klatki piersiowej. Rzuciłam się do ucieczki. Za sobą usłyszałam szyderczy śmiech i jakieś słowa. Nie słuchałam ich jednak. Biegłam w pośpiechu pragnąc jedynie dopaść drzwi domu i zatrzasnąć je za sobą.
Sama nie wiem jak znalazłam się w swoim pokoju na górze. Jak przez mgłę pamiętam, ze otworzyłam szafkę i wyciągnęłam butelkę wina. Drżącymi rękami nalałam sobie pełna szklankę. Wypiłam i natychmiast nalałam następna. Nie czułam smaku. Jedyne, czego pragnęłam, to zapomnieć o tym co widziałam i słyszałam. Do tej pory myślałam, ze ulegam jakimś halucynacjom, ale teraz nie miałam już tej pewności. To, co widziałam, co czułam było tak realne, że nie mogłam w to wątpić.
Wkrótce w butelce pokazało się dno a ja nadal nie mogłam się uspokoić. Zataczając się i potykając zeszłam na dół. Otworzyłam barek i wyjęłam pierwsza lepszą butelkę. To była jakaś wódka. Nie chciało mi się szukać lodu. Wzięłam ją i wróciłam do swojego pokoju.
Obudziłam się nazajutrz późno z okropnym bólem głowy. Niewiele pamiętałam z reszty wieczoru. W gardle czułam okropną suchość, żołądek podchodził mi do gardła. Dopiero po dłuższej chwili zaczęło mi się przypominać, ze umówiłam się z Elen na wycieczkę. Spojrzałam na zegarek. Dochodziła dziesiąta. Z jękiem podniosłam się z lóżka, czując się jak Łazarz, który wychodzi z grobu. W żółwim tempie powlokłam się pod prysznic. Gorąca woda zdawała się wlewać na nowo życie w moje żyły. Starałam się nie myśleć o tym, co widziałam wieczorem. Nie rozumiałam tego i chyba wcale nie chciałam zrozumieć. Przynajmniej nie wtedy.
Z ogromną przyjemnością wytarłam się włochatym ręcznikiem i poszłam do kuchni zaparzyć sobie kawy. Na stoliku znalazłam karteczkę od niezastąpionej cioci Klary. Miało jej nie być przez resztę dnia, ale oczywiście nie omieszkała zostawić mi w lodówce kanapek. To było bardzo miłe z jej strony, ale jakoś nie miałam najmniejszej ochoty na jedzenie. Wypiłam za to trzy filiżanki kawy i szklankę soku pomarańczowego. Powlokłam się potem z powrotem na górę, żeby usunąć ślady swojej wczorajszej balangi. Smętnie pokiwałam głową widząc przewrócone butelki i wycedziłam przez zęby niezbyt pochlebną opinie na swój temat. Jakoś doprowadziłam wszystko do ładu i nareszcie byłam gotowa do wyjścia. Czas ku temu był najwyższy, bo właśnie dochodziło południe. Chwilę jeszcze zamarudziłam w kuchni, przyszło mi bowiem do głowy, ze skoro nie mam teraz apetytu, to może warto byłoby wziąć kanapki ze sobą. Planowałyśmy z Elen daleką wycieczkę a w górach rzecz jasna nie było żadnych barów ani restauracji. Rozglądając się za odpowiednim pudełkiem do którego mogłabym zapakować nasze skromne zapasy zdałam sobie sprawę, ze tak naprawdę chodzi mi o coś całkiem innego. Jak tylko mogłam odwlekałam chwilę w której musiałam pójść do garażu i znowu przejść przez dróżkę na której wczoraj widziałam...Ją.
Bałam się tego, mimo, ze świeciło słonce a jeszcze nigdy nie widziałam Jej w blasku dnia. Jednakże po wczorajszych wydarzeniach niczego już nie mogłam być pewna. Musiałam wiec zebrać całą swoja odwagę. Wstrzymałam oddech jak przed skokiem do zimnej wody i wybiegłam z domu. Droga do garażu wydawała mi się niesamowicie długa, ale nic złego się nie wydarzyło. Dopiero, kiedy otwierałam drzwi Plymountha wypuściłam z płuc powietrze i wtedy poczułam nieokreślony, jakby lekko znajomy zapach unoszący się w powietrzu. Poczułam jak skóra cierpnie mi na plecach, ale wiedziałam, że jeśli teraz pozwolę sparaliżować się strachowi, to już nigdy z nim nie wygram.
Wskoczyłam do samochodu i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Pod maska coś jęknęło, przez dobrą chwilę rozrusznik kręcił bezradnie starym mechanizmem, lecz a końcu potężny silnik zaskoczył i równym, basowym dźwiękiem dał mi do zrozumienia, że wszystko jest w porządku.
Wyjechałam z garażu i przełamując strach zmusiłam się do wyjścia z samochodu i zamknięcia za sobą bramy.
Na szczęście bez dalszych przygód zajechałam pod dom Elen. Czekała już na mnie spacerując po chodniku. Na ramieniu miała sporych rozmiarów torbę.
- Czy punktualność nie należy do zwyczajów panujących w Lizard Hills? – Powitała mnie z uśmiechem. Miała racje. Było już sporo po dwunastej.
- My tutaj nie mamy zegarów i określamy czas według liczenia.
- Liczenia? – Roześmiała się wsiadając do samochodu. – A co to znaczy?
- To bardzo proste. Raz w tygodniu na mszy pastor ogłasza, która jest godzina i od tej pory liczymy sekundy do następnej mszy.
Starałam się nadać głosowi żartobliwy ton, ale chyba niezbyt mi się to udało i mój dowcip wypadł bardziej niż blado.
- Jakaś jesteś bardzo mizerna.- Stwierdziła Elen przypatrując mi się uważnie.
- Tak? – Udałam zdziwienie. – Jakoś źle spałam. – Tłumaczyłam się.
Czułam się fatalnie z tym, ze ją oszukuję, ale przecież nie mogłam powiedzieć prawdy. Bałam się, że Elen uznałaby mnie wtedy za całkiem obłąkaną i uciekła ode mnie gdzie pieprz rośnie. Gdybym jednak była, choć trochę mądrzejsza i mniej samolubna powiedziałabym jej prawdę i tym samym uniknęła tych wszystkich nieszczęść, które wydarzyły się później.
Tymczasem zmieniłam temat i gawędząc o różnych sprawach pędziłyśmy wśród wzgórz pokrytych jesienna rudą trawą i białymi kamieniami wyglądającymi jak skorupy jaj jakichś gigantycznych ptaków.
Kiedy oddaliłyśmy się o jakieś kilkanaście kilometrów od miasteczka zatrzymałam samochód na poboczu drogi. Znałam tutaj kilka wspaniałych miejsc, z których roztaczał się piękny widok na wzgórza. Na horyzoncie widać było ciemną linię lasu, do którego zmierzała niewielka rzeczka. Latem, kiedy było ciepło można było całymi godzinami leżeć w trawie i obserwować niepowtarzalne piękno krajobrazu. Także i teraz, chociaż lato dawno minęło i chłodne podmuchy nie zachęcały do leżenia w trawie nie miałyśmy powodów do narzekania. Odległy las wyglądał jak paleta barw, na której malarz mieszał jesienne, ciepłe kolory.
Elen wyciągnęła z samochodu swoja tajemnicza torbę, w której jak się okazało miała kanapki oraz sporych rozmiarów termos z kawą i ruszyłyśmy przed siebie. Natychmiast otoczył nas tajemniczy zapach polnych ziół i wyschniętej trawy. Szłyśmy powoli przed siebie ciesząc się z piękna, które nas otaczało. Nawet nie rozmawiałyśmy, jakby bojąc się, ze rozmowa zniszczy misterną sieć ciszy, niczym deszcz niszczący srebrną pajęczynę. Zdawało mi się, ze wszystko, co było złe odeszło na zawsze. Czułam się tak, jakby tutaj, w otoczeniu przyrody żadne zło nie miało do mnie dostępu. Płuca wypełniało krystalicznie czyste powietrze, serce biło równo i miarowo. Kątem oka patrzyłam na Elen, na jej jasne włosy, uśmiech, który nie krył żadnej tajemniczości ani żadnego ukrytego zła. Zauważyłam, że Elen jakby kierowana jakimś przeczuciem często przechwytuje moje spojrzenia. Uśmiechała się wtedy do mnie nie okazując żadnego zakłopotania, czy zażenowania.
Tak doszłyśmy na szczyt wzgórza. Zjadłyśmy trochę kanapek i wypiłyśmy po kubku kawy.
- Kiedy byłam mała – powiedziałam – zbiegałam z tych wzgórz. To było cudowne. Po prostu wystarczyło podskakiwać a ziemia sama uciekała spod nóg. Skoki stawały się coraz dłuższe i wydawało mi się, ze zaraz wzbiję się w powietrze jak ptak.
- No to, na co czekamy?- Zaśmiała się Elen.
Zanim zdążyłam zareagować chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą ze zbocza. Poczułam pęd powietrza na twarzy i cały świat zawirował w dzikim tańcu. Kiedy znalazłyśmy się na dole, omal nie przewróciłam się ze śmiechu. Nie pamiętałam, żebym kiedykolwiek tak się śmiała. Wbiegłyśmy na następne wzgórze i powtórzyłyśmy wszystko jeszcze raz. Potem na następne i tak w kółko aż wróciłyśmy do miejsca, gdzie zostawiłyśmy torbę z kanapkami.
Usiadłyśmy zmęczone zaśmiewając się do rozpuku. Sama nie wiem jak i kiedy przytuliłyśmy się do siebie. Czułam zapach jej włosów, w które wplotły się wszystkie zapachy jesieni. Zakręciło mi się w głowie, ale nie zwracałam na to uwagi. Chciałam, żeby ten dzień nie skończył się nigdy. Chciałam zostać tutaj i zapomnieć o wszystkim innym, co mogło mnie spotkać.
Czas jednak płynął nieubłaganie. Słonce chyliło się ku zachodowi, robiło się coraz zimniej i trzeba było wracać.
Nieśpiesznie pozbierałyśmy swoje rzeczy i ruszyłyśmy w powrotną drogę do samochodu. Cały czas trzymałyśmy się za ręce, jakby chcąc zatrzymać te chwile jak najdłużej.
Zrobiło się już niemal całkiem ciemno, kiedy dotarłyśmy do Plymountha. Wskoczyłyśmy do środka i przekręciłam kluczyk w stacyjce. Rozrusznik zaklekotał i zamilkł. Przekręciłam kluczyk jeszcze raz. Gdzieś spod maski wydobył się tylko gniewny pomruk i nastała cisza.
- O, nie – westchnęłam. – Akumulator. W końcu wysiadł.
- I co teraz będzie? – Elen był wyraźnie zaniepokojona. Pogrzebała chwile w torbie i wyjęła komórkę.
- Daj spokój – machnęłam ręką. – To na nic. Tu w całej dolinie nie ma zasięgu. Mamy dwa wyjścia. Albo ruszymy pieszo przez noc do miasta, albo zaczekamy tutaj. W końcu musi ktoś nadjechać, kto nam pomoże.
- To ja już wolę czekać. – Odparła Elen chowając komórkę.
Nie chciałam mówić jej prawdy. Znałam tą drogę. Wiedziałam, ze możemy czekać bardzo długo. Jeździli tędy okoliczni farmerzy wożąc jabłka do miasteczka. Oczywiście jeździli w dzień, ale w nocy nie było tu żywego ducha.
Tymczasem robiło się coraz zimniej. Nie mogłam dłużej czekać, bo chyba zamarzłybyśmy na kość. W bagażniku leżał ciepły koc. Siedzenia Plymountha rozkładały się i można było zrobić z nich prawdziwy tapczan na którym bez trudu mogły pomieścić się dwie osoby.
Po chwili leżałyśmy koło siebie przykryte po uszy. Czułam jak z każda chwilą robiło mi się coraz bardziej gorąco. Krew pulsowała w skroniach niczym młot parowy w kamieniołomie. Elen była tak, blisko, że słyszałam bicie jej serca. Czułam na twarzy jej gorący oddech. Blisko, bardzo blisko. Coraz bliżej...

Wstający dzień przywitał nas gęstymi kłębami mgły. Z każdej strony spowijał nas mlecznobiały puch. Elen otworzyła oczy i przeciągnęła się leniwie.
- Można prosić o śniadanie do łóżka? – Spytała wesoło.
- Oczywiście. Zaraz będą grzanki. A może woli pani jajka na bekonie?
Zaśmiałyśmy się do siebie i wygrzebałyśmy się spod koca. Niechętnie wyszłyśmy z samochodu. Spoza mgły przedzierały się promienie słońca, lecz nie mogły jej rozproszyć. Oświetlały za to wszystko czerwonawym blaskiem wyławiając z niej dziwne rozbłyski i migotliwe cienie.
Wtedy niespodziewanie usłyszałyśmy tętent końskich kopyt. Po chwili z mgły wynurzyła się niewyraźna sylwetka jeźdźca. Pędził poboczem drogi, jakby nie przeszkadzało mu to, że widoczność ograniczała się najwyżej do kilku kroków. Nie widziałyśmy go wyraźnie, lecz kiedy nas mijał zauważyłyśmy długie, czarne włosy rozwiane w pędzie. Spojrzał na nas przelotnie a słońce zabłysło w jego oczach jakimiś dziwnymi, czerwonymi blaskami.
Wszystko nie trwało dłużej niż kilka sekund i wkrótce tajemniczy jeździec zniknął równie niespodziewanie jak się pojawił. Jeszcze tylko chwile słychać było tętent kopyt i znowu zapadła cisza.
Milczałyśmy z Elen nie mogąc wymówić słowa. Miałam tylko nadzieje, że nie pamiętała tego, co opowiadałam jej w pociągu. Myliłam się. Pamiętała doskonale.
- Czy to?.. Czy to on? – Czy to Odważny Żbik?
- Daj spokój. – Machnęłam ręką. – Po prostu jakiś dzieciak z którejś farmy wybrał się na przejażdżkę.
- Z takimi włosami?
- No, to może jakaś dziewczyna. Co za różnica?
Starałam się nadać głosowi beztroskie brzmienie, ale chyba nie bardzo mi to wychodziło. Nagle prysł gdzieś dobry nastrój. Znowu poczułam jak otaczający mnie mrok gęstnieje. Znowu wracał nastrój grozy wdzierający się gdzieś w serce i zamrażający je grubą warstwą lodu.
- Jak mówiłaś? Kto go zobaczy...
- Przestań. Proszę przestań. Nie możesz przecież wierzyć w bajki...
Ostatnie sowa przeszły mi przez gardło z najwyższym trudem. Miałam wrażenie, ze głos załamuje mi się i przechodzi w jakiś cichy szloch. Zapadła niezręczna cisza. Chciałam koniecznie powiedzieć coś mądrego i uspokajającego, ale nic nie przychodziło mi do głowy.
Tymczasem mgła niespodziewanie rozproszyła się. Promienie słońca straciły nienaturalna czerwona barwę i zalśniły normalny, złotym blaskiem jesiennego poranka. Dobiegł nas odgłos pracującego silnika i po chwili zza wzniesienia drogi wyłoniła się zdezelowana ciężarówka załadowana skrzynkami jabłek.
Zamachałyśmy gwałtownie rękami dając kierowcy znaki, żeby się zatrzymał. Hamulce ciężarówki zgrzytnęły rozpaczliwie i przedpotopowy pojazd zatrzymał się tuz przy nas. Otworzyły się drzwi szoferki i wysiadł z niej niewysoki staruszek o twarzy spalonej słońcem i wesołych, niebieskich oczach.
- Ho ho! – Zawołał na nasz widok niczym święty Mikołaj. – A cóż to panienki na takim odludziu porabiają?
- Ano nic. – Odparłam. - Samochód się popsuł. Akumulator wysiadł. Może pan jakoś pomóc?
- A jakże! Stary wujcio Ron każdemu pomoże. Na wszystko znajdzie radę – Gderał dobrodusznie drapiąc się po szczeciniastym zaroście na brodzie.
Wró
Data publikacji w portalu: 2016-02-27
« poprzednie opowiadanie następne opowiadanie »

Witaj, Zaloguj się

Artykuły zoologiczne na Ceneo

KONTAKT

Wyślij swój tekst! - napisz do Namaste
podpisz swoja pracę nickiem lub imieniem
(jeśli chcesz: nazwiskiem), jeśli chcesz napisz swój e-mail, podamy go w podpisie.

NASZA TWÓRCZOŚĆ

Jest jak delikatny kwiat. Każda jej forma zawiera ślady głębokich wzruszeń i emocji, przenosi pamięć o czasie minionym, chroni od zapomnienia chwile.

Tutaj jest miejsce dla Ciebie. Jeśli pisałaś, piszesz lub pisać zamierzasz, nie chowaj efektów swojego natchnienia do szuflady, podziel się nimi.

Tu nikt nie ocenia, nie krytykuje. Możesz przysyłać teksty podpisane imieniem bądź pseudonimem, o dowolnej tematyce i formie. Może to dobre miejsce na debiut i nie tylko.

Zdecyduj się.
To właśnie od Ciebie będzie zależał kształt tej strony. Zapraszam do jej współtworzenia.

Namaste

© KOBIETY KOBIETOM 2001-2024