Gorzki lipiec

Iwona Rękawiecka
Nic nie zapowiadało tej katastrofy.
Ale czy ktokolwiek spodziewa się tornada? jest w stanie przygotować się na śnieg w lecie?
nie byłby zdziwiony lawina błotną po latach suszy?
Skoki ciśnienia, nagłe porywy wiatru, zmiana temperatury. Tak, bardziej podejrzliwa jednostka pewnie zaopatrzyłaby się w kapok, spakowała prowiant i zadzwoniła do bliskich.
Nie zrobiłam żadnej z tych rzeczy. Do ostatniej chwili naiwnie wierzyłam, że moje niebo jest bezchmurne. Pomimo skoków ciśnienia, nagłych porywów wiatru i odczuwalnych zmian temperatury...
Zaczęło się bardzo prozaicznie. Nowa znajomość mojego przyjaciela nie była niczy ważnym. Kolejna przeciętna kobieta, której pojawienie nieznacznie rozwiało nudę.
Miałam ważniejsze sprawy na głowie. Przeprowadzka na drugi koniec kraju, całkowita demolka dotychczasowego życia. Mojego i moich bliskich. Dla tej drugiej połówki. Dla najlepszego przyjaciela. Dla zupełnie wyjątkowego człowieka, za którego dałabym się poćwiartować.
Z perspektywy czasu myślę, że dobrze się złożyło, iż nikt nie zażądał ode mnie aż takiego poświęcenia. Teraz pewnie czułabym znaczny dyskomfort tak bezsensownie rozczłonkowana. Chociaż...moja psychika i uczucia są właśnie w kawałkach, więc nie wiem, czy mam powód do radości.
Z rozmowy na rozmowę byłam coraz bardziej zniesmaczona. Jej brakiem klasy, prymitywną manipulacją i graniem na emocjach. Czy odczuwałam niepokój? Zdecydowanie nie. Zdziwienie owszem. Zdziwienie tym, że mój przyjaciel nie dostrzega tego, co było widoczne gołym okiem. Że tak naiwnie wierzy w każde jej słowo i przyjmuje za dobrą monetę każdy dość idiotyczny gest.
Kładłam to na karb jego wrodzonej dobroci, wiary w ludzi...ecc.
I wtedy dostałam zdjęcie. Nie, nie doznałam szoku. Nie powaliła mnie jej uroda, nie wzbudziła zazdrości niesamowita figura. Prymitywna twarz, przeciętna fizjonomia, więc cóż mogło mnie powalić na kolana.
Niepokój. Tak, to chyba właściwe określenie. Błyskawicznie dopasowałam to, co widzę do tego, o czym opowiadał mi mój najlepszy przyjaciel. Cwaniactwo wypisane na twarzy tej kobiety raziło w oczy. Jak mawiał mój śp wujek Adaś "zwykła bladź".
Czemu więc paraliżował mnie strach? To akurat całkiem jasne. Ponieważ mój przyjaciel był nią zachwycony. Uażał ją za sympatyczną, ba, uroczą istotę. Niesamowicie wrażliwą, z ogromnym poczuciem humoru...bla, bla, bla.
Zawwsze ufałam moim osądom, ale tym razem wolałam się upewnić. Gdzieś w podświadomości pulsowało podejrzenie, że nie jestem całkiem obiektywna. Wtedy jeszcze co prawda wmawiałam sobie, że kieruje mną jedynie troska o przyjaciela, ale takie triki nie działają na wewnętrzną świadomość. Jej nie da się oszukać.
Skonsultowałam własne wrażenia z moją słodką, inteligentną córką. Wystarczyło jedno spojrzenie.
Naiwność mojego drogiego przyjaciela jest wprost legendarna. Nie zliczę przypadków, kiedy dawał się nabrac kolejnej "wrażliwej" i "sympatycznej" jednostce. Potem był płacz i zgrzytanie zębów, a ja, jeśli mam być szczera, nie miałam ochoty na kolejne "a nie mówiłam?".
Nie przewidziałam jednego. Mojego prywatnego kataklizmu. Tornada. Tsunami. Huraganu. Nie przewidziałam, że człowiek, który był dla mnie tak wyjątkowy, którego uczucia byłam tak pewna zamieni się w kogoś, kogo kompletnie nie znam. Ba, nigdy nie chciałabym poznać. Opowiadanie o cierpieniu i upokorzeniu jest trudne. To swego rodzaju emocjonalny ekshibicjonizm. Ale tak właśnie wyglądała ta historia. Lipiec był dla mnie gorzki, więc opowiadania o nim nie da się przerobić w coś lekkostrawnego.
Gotowi? Mam nadzieję. Ja nie byłam...
11 lipca
Biłam się z myślami, ale na razie postanowiłam swój niepokój zachować dla siebie. Wciąż wierzyłam ( o, słodka naiwności ), że lojalności i zaufania nic nie jest w stanie podważyć. Nawet robiąca maślane oczy przekupa ze zdjęcia.
Udawanie nie jest moją mocną stroną, ale mając tyle spraw na głowie człowiek jest w stanie odsunąć pewne kwestie na dalszy plan. Najpierw obowiązki, potem nieprzyjemności. Radziłam sobie przez dwie doby, ale nie myślcie sobie, że było to 48 sympatycznych godzin. Spałam źle, nawet bardzo źle, nie potrafiłam wykrzesać z siebie entuzjazmu, który nieodmiennie towarzyszy zmianom, na które czekamy z niecierpliwością, ale, jak wkrótce miałam się przekonać, było to jedynie preludium.
Z moim przyjacielem odbywaliśmy dość zwyczajne rozmowy, wymienialiśmy wiadomości, mówiliśmy sobie "dzień dobry", życzyliśmy udanego dnia, dobrej nocy.
Och, nie oszukujmy się. Już wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak. Zamiast klasycznego "już jestem po kolacji, rozmawiamy?" była cisza. Dopiero koło północy krótka wiadomość "śpij dobrze"...Za dużo się dzieje, myślałam. Pewnie martwi się tym, że mam wiele spraw na głowie i chce dać mi trochę odpocząć, myślałam. Tak naprawdę były to pobożne życzenia człowieka, który bezgranicznie ufa.
Prawda was wyzwoli. W rzeczywistości to kompletna bzdura. Moja prawda zepchnęła mnie w niebyt, doprowadziła do niekontrolowanych wybuchów płaczu i pozbawiła snu. Jeśli przyniosła jakiekolwiek wyzwolenie, to nie było ono niczym przyjemnym. Ale utrata złudzeń rzadko bywa miła, prawda?
12 lipca
Dzień zapowiadał się bardzo intensywnie. Wtedy jeszcze nie wiedzialam jak bardzo...Mnóstwo rzeczy do spakowania, posegregowania, przestawienia.
Nie wiem jak Wy, ale ja zawsze kochałam towarzyszący przeprowadzce rozgardiasz. Nowe miejsce, nowy początek, no i te ściany do pomalowania, meble do kupienia, nowe perspektywy. I przekonanie, że wszystkie te zmiany przyniosą ogromną dawkę optymizmu.
To był ostatni dzień mojej iluzji.
Po dniu pełnym wyczerpujących zajęć na wieczór zaplanowałam jedynie relaksującą kąpiel i cudowną rozmowę z moim drogim przyjacielem. Czekałam na te wieczory. Rozmawialiśmy godzinami o wszystkim i o niczym. Znacie ten stan bliskości, kiedy nawet cisza jest czymś przyjemnym, a opowieść o zwykłych sprawach nie nudzi. Coś takie jest możliwe jedynie pomiędzy dwójką naprawdę bliskich sobie ludzi.
Odświeżona, z głową pełną nowych wiadomości czekałam. Wtedy do sypialni weszła moja córka. Nie uśmiechała się, nie usłyszałam zwyczajowego "i jak tam, mamuś?". Była dziwnie skupiona.
Z naszej rozmowy pamiętam jedynie dwa zdania. "Ta kobieta twierdzi, że się zakochała." To było moje pierwsze tornado, ale nie będę udawać, że poczułam się zaskoczona. Spodziewałam się czegoś, nie wiedziałam jedynie jaką to przybierze formę.
"Twój przyjaciel powiedział, że również coś do niej czuje". To było drugie tornado. Tsunami. Trzęsienie ziemi. Tak to zapamiętałam. Tak będę pamiętać ten wieczór do końca życia.
14 lipca
Całe cholerne dwa dni. Dokładnie tyle musiałam udawać kompletną niewiedzę, bić się z myślami i spychać ból oraz przerażenie na samo dno podświadomości. Nie wierzyłam w to, nie mogłam i nie chciałam wierzyć. Właśnie dlatego podjęłam najgłupszą w moim życiu decyzję. Porozmawiamy. Spytam. Wyjaśnię.
15 lipca
Strach. Tyle właśnie pamiętam z naszej rozmowy. Zadzwoniłam zaraz po śniadaniu, ponieważ męka była nie do zniesienia i chciałam mieć to za sobą. Wyrzuty, ciągle powtarzane pytanie "czy ty tego nie dostrzegasz??", błaganie o trzeźwe spojrzenie na tę osobę, punktowanie jej hipokryzji. Żenujące, prawda? Naprawdę wierzyłam w to, że wystarczy jedna sensowna i szczera rozmowa, aby człowiek, który był dla mnie cenny jak jakiś cholerny skarb zrozumiał, że popełnia katastrofalny błąd. Niszczy bezpowrotnie tyle wartościowych rzeczy, siebie, mnie, wszystko co w naszym życiu dobre. Naiwna. Bezsensownie ufna. Taka właśnie byłam. Widzę to dopiero teraz, ponieważ tego dnia rozpierała mnie wyłącznie radość. Nasza relacja zwyciężyła, zrozumiał, przeprosił, obiecał zerwanie kontaktów z tą kobietą. Mężatka z dwójką dzieci, pokątny romans, zakłamanie? Nie, ta droga mi osoba nie jest zdolna do takich zachowań. Brzydzi się brakiem kręgosłupa moralnego, napawa ją odrazą hipokryzja, głupota i brak zasad. Tak właśnie myślałam przez kolejnych kilka godzin...
Wtórne uderzenie tornada nastąpiło po południu. Kilka nic nie znaczących wiadomości. "Już po sprawie. Nie martw się." Wtedy jeszcze przez chwilę miałam nadzieję. "Skrzywdziłam kogoś bardzo, ale trudno. Cofnąć się tego nie da." Odebrałam to jak cios i to nie taki z gatunku lekkiego plaśnięcia. To było uderzenie zawodowego boksera wagi ciężkiej. "Po co drążysz? Musimy o tym rozmawiać?" Wieczorem już nie byłam ufną, bezgranicznie wierzącą sobą. Nie było rozmowy, nie było już niczego, oprócz kolejnych przepełnionych złością wiadomości.
16 lipca
Kolejny dzień udawania. Radosna poranna rozmowa, entuzjastyczne wiadomości, kilka wyznań. Nawet jeśli miałam jakieś wątpliwości, po tym poranku zniknęły bezpowrotnie. Mój drogi przyjaciel był przepełniony euforią i na pewno to nie ja byłam jej powodem.
17 lipca
Nienawidzę lipca. Minęły dwa lata, ale Jej brak odczuwam każdego z taką samą siłą. Tęsknota nie jest mniejsza, a ból nie zelżał nawet odrobinę. Tego strasznego dnia dwa lata temu los strzaskał moje serce na miliony kawałeczków. Odebrał mi moją ukochaną młodszą Siostrzyczkę, a wraz z Nią radość.
To Ona nas połączyła. Ona i miłość do Niej. Wspólnie zbieraliśmy nasze strzaskane serca, przeżywaliśmy udrękę tęsknoty i nieznośny ból.
Potem pojawiły się wspólne sprawy, wspieranie w każdej sytuacji, ufność, zrodzona z kilkunastoletniej znajomości. I tak krok po kroku narodziło się uczucie. Spontaniczne ze strony mojego przyjaciela i wypierane przeze mnie. Lojalność to jedyna rzecz, jaką mogłam ofiarować mojej ukochanej Siostrze i to ona nie pozwalała mi na beztroskie przyjęcie miłości, która dla mnie była czymś kompletnie nieznanym.
Nigdy nie byłam zakochana. Wiem jak brzmi takie wyznanie z ust kobiety, która była mężatką, miała na swoim koncie kilka związków i niezliczoną rzeszę adoratorów w czasach szkolnych. Po prostu nigdy nie poczułam tych przysłowiowych motyli w brzuchu. Nikt nie zrobił na mnie piorunującego wrażenia, które powoduje szybsze bicie serca i drżenie rąk. Ze stoickim spokojem zaakceptowałam fakt, że pod względem emocjonalnym jestem "uszkodzona" i los nigdy nie obsadzi mnie w roli Julii.
Z takim samym spokojem przyjęłam świadomość, że jednak moje uczuciowe DNA jest jak najbardziej w porządku, ale przez wzgląd na Nią chciałam rozegrać tę miłość bez zbytnich fanfarów. Głupie? Być może, ale uczucia rzadko kierują sie logiką.
Z powodów, które opisałam ten dzień był dla mnie bolesny i w całości dedykowałam go wspominaniu mojej Siostry. Myślałam, nie, byłam pewna, że mój przyjaciel postąpi dokładnie tak samo. Minęły dopiero dwa lata. Wciąż o Niej rozmawialiśmy, chociaż z czasem staraliśmy się koncetrować na tych najpiękniejszych wspomnieniach.
"Jeszcze nie wiem gdzie, ale wychodzę". 13:48. I ten durny elektroniczny uśmieszek. Ja doskonale wiedziałam gdzie wychodzi. I z kim. Wiedziałam również, że nie spędzi tego dnia na wspominaniu...
Coś we mnie pękło.
Wieczór spędziłam z Dominiką. Rozmawiałyśmy o Moni, o tym jak mi źle, jak bardzo tęsknię. O moim przyjacielu również, bo przez niego czułam się jeszcze gorzej. Myślałam, że ten dzień spędzimy wspólnie. Wirtualnie, przez telefon, ale wspólnie. Przesiedziałam go na swoim łóżku, ze zdjęciem w dłoniach. Sama.
Pewnie dlatego nie byłam w stanie dłużej udawać. Wiadomości na dobranoc ( a jakże, po powrocie z "jeszcze nie wiem gdzie" napisał, jakby nigdy nic, radosny, przepełniony tą euforią, którą zdążyłam już znienawidzieć ) to był szczyt mojej złośliwości. Ironia, sarkazm, żadnych cieplejszych uczuć. Mogłabym go uderzyć i sprawiłoby mi to przyjemność.
29 lipca
Nie będę opisywać każdego dnia tego strasznego miesiąca. To ponad moje siły i byłoby jedynie sequelem tego horroru, który stał się moim udziałem.
Każdy dzień przynosił jedynie ból, upokorzenie i destrukcję. Rozmowy były coraz mniej sympatyczne, przeprowadzka przerodziła się w zły sen, przestałam sypiać, jeść, czułam przerażenie, nienawidziłam każdej godziny spędzonej w tym domu.
Nie potrafiłam uwolnić się od myśli, że zdemolowałam całą swoją stabilizację dla kogoś, kto nie jest ani mną, ani tym co aktualnie myślę i czuję zainteresowany.
To całkiem naturalne, że myślisz o bliskim ci człowieku. Starasz się pomóc mu w każdej sytuacji.
Pomysł przeniesienia rodziny i całego swojego życia na drugi koniec kraju zrodził się właśnie w ten sposób. Bliski mi człowiek był sam. Nie miał chęci wracać do pustego domu. Dzieliło nas ponad 300 kilometrów, więc nawet sporadyczne odwiedziny podczas pobytu w kraju przeradzały się w regularną wyprawę. Postawiłam wszystko na jedną kartę, byle tylko dać mu coś z siebie.
Nie potrafiłam znieść tego fałszu, hipokryzji, sztuczności, które całkowicie niszczyły naszą cudowną, pozbawioną egoizmu przyjaźń. Myślałam już tylko o tym, żeby to zakończyć, ograniczając straty do minimum. Zachować chociaż prawo do miłych wspomnień. Bez nienawiści i bólu w tle.
"Porozmawiajmy jak kiedyś. Bez złości, wyrzutów. Przemyśl sobie wszystko i zakończmy to tak, żebyśmy mogły cieszyć się z tego, co było kiedyś dobre między nami. Proszę, nie konsultuj tego z Ireną."
To była ostatnia próba na jaką było mnie jeszcze stać. Nie czułam już kompletnie nic, oprócz smutku. Patrzyłam na zgliszcza, ruiny tego, co kiedyś było wyjątkowe i piękne. Kto na moim miejscu nie byłby smutny?
To była najtrudniejsza z rozmów, jakie w życiu odbyłam. Wszystko we mnie krzyczało, ale nie mogłam dłużej ciągnąć tej farsy. Mój przyjaciel, który był już tylko wspomnieniem mojego przyjaciela, dokonał wyboru. Tak, po miesiącu wyniszczającej walki w tym momencie kierował mną jedynie egoizm. Wiedziałam, że ta historia zakończy się fatalnie. Nadejdzie dzień, w którym zrozumie, że zniszczył jedyną dobrą rzecz w swoim życiu i to z powodu czegoś tak bezwartościowego. Może nie za tydzień, za miesiąc, ale nadejdzie. Tylko że mnie wtedy przy nim nie będzie. Po raz pierwszy nie stanę w jego obronie, nie pomogę, nie będę wspierać.
Znamy się tak długo i tak dobrze, że mogłabym bez wahania napisać dalszy ciąg tego "love story" i zapewniam Was, że nie pomyliłabym się w najdrobniejszym szczególe.
Jednak...właśnie, los potrafi nas zaskakiwać i nie zawsze jest to coś złego. Ta rozmowa przebiegła zupełnie inaczej, niż się tego spodziewałam.
Dlaczego człowiek musi coś kompletnie zniszczyć i stracić prawie wszystko, aby zacząć myśleć? Nigdy tego nie zrozumiem. Tego wewnętrznego przymusu destrukcji, który od zarania dziejów cechuje gatunek homo sapiens.
Po tych wszystkich kłamstwach, kłótniach, wrogości, nieprzespanych nocach, morzu wylanych łez, rozpaczy...świetnej zabawy, godzin spędzonych na patrzeniu jej w oczy, na nocnych rozmowach, dziesiątkach esemesów, pocałunkach, wyznaniach, planach...Dla każdej z nas lipiec był zupełnie inny, tylko ja jeszcze o tym nie wiedziałam. Na razie przepełniała mnie ulga. Satysfakcja? Zdecydowanie nie. Po naszej pierwszej rozmowie, 15 lipca, mój świat nawet nie zauważyłby tego wstrząsu. Byłby niczym pierdnięcie jaszczurki, stojącej naprzeciwko muru chińskiego. I tym właśnie powinien być.
Ale nie był...
Mój przyjaciel, moje drugie ja, moja wyśniona połówka nadała temu "nic" znaczenie. Siłę destrukcji, porównywalną do niszczycielskiej potęgi tornada.
Siedząc na zgliszczach nie można odczuwać satysfakcji, jedynie ulgę. Że wreszcie się skończyło. Że być może już nic nie zostanie zniszczone, a to, co legło w gruzch można będzie odbudować. Ale...
To wkurzające, prawda? Zawsze jest jakieś "ale". Kiedy już podniesiemy się po pierdyliastym wstrząsie, z nadzieją w sercu, że tym razem to tysięczne ostatnie jest naprawdę ostatnim, następuje coś znacznie gorszego. Coś, czego nie da się porównać do tornada, bo ono zawsze zostawia jakieś nietknięte fragmenty krajobrazu. W tej historii została stratowana każda piędź trawy, starty na pył każdy kamień, spalona na popiół każda stopa ziemi.
"Nie ma nic piękniejszego, niż zapach napalmu o poranku". Nie wiem, czemu, ale kiedy poznałam prawdziwą wersję tej historii przypomniał mi się cytat z mojego ukochanego filmu. "Pluton" po dziś dzień ma rzesze wiernych fanów, a śmierć sierżanta Eliasa wyciska łzy przedstawicielom kolejnego pokolenia.
Tak właśnie wyglądała moja rzeczywistość, chociaż ja o tym jeszcze nie wiedziałam. Mój przyjaciel pokochał zapach napalmu o poranku i spalił we mnie wszystko...We mnie, wokół mnie, przede mną.
30 lipca
Zaczęło się moje déjà vu, czyli chwile normalności sprzed lipca, przeplatane dysonansem tego, czego zapomnieć się nie da.
Powróciliśmy do odwiecznego rytuału porannych wiadomości, wiadomości o każdej porze, wieczornych rozmów, rozmów o każdej porze. Miałam swoją prywatną wersję wydarzeń i, z perspektywy czasu stwierdzam, że powinnam była trzymać się jej ze wszystkich sił. Nie zadawać pytań, nie żartować, nie dociekać. Odbyłam ostatni lot ćmy, zmierzającej w kierunku miotacza płomieni, ale widzącej jedynie ciemność. Nie, nie jestem głupia, ale skala tych kłamst, mataczenia, nurzania w bagnie kompletnie mnie zaskoczyła. Do dziś mam problemy z przyjęciem do wiadomości tego, o czym już wiem na pewno.
Na początek oboje chcieliśmy pozbyć się z naszego życia tej kobiety. Ja na pewno chciałam i chyba nie ma w tym nic zaskakującego. Jej pojawienie kojarzyłam ze zniszczeniem mojego spokoju, odebraniem mi czegoś cudownego. Dla mnie była siłą sprawczą kataklizmu, który zrównał z ziemią moją rzeczywistość.
Czy przyszło mi do głowy, że zrobiła to wszystko przy czynnym, ba, ochoczym współudziale mojego najdroższego przyjaciela? Absolutnie nie. Nawet przez ułmek sekundy nie postrzegałam go jako sprawcy mojego cierpienia. Dla mnie był ofiarą, która uległa perfidnej manipulacji i nie potrafił się skutecznie bronić. Nie wierzyłam, że połączyły ich jakiekolwiek emocje; że dzielili radość z tych spotkań, rozmów, uścisków. Stop. O fizycznym aspekcie tej przygody jeszcze nie miałam pojęcia. Nie da się wykorzenić zaufania, wiary w drugiego człowieka tak z dnia na dzień. Pomimo kłamstw...Wyjątkowo perfidnych, gwoli ścisłości.
Do zerwania doszło w mało elegancki sposób, ale w tej kobiecie nie było żadnej finezji, która zasługiwałaby na zachowanie pozorów. Krótka wiadomośc tekstowa, właściwie nic nie oznaczająca. Kilka esemesów z jej strony, brak odpowiedzi ze strony mojego przyjaciela i jej ostatnia wiadomość "sama tego chcesz". Czy dałam się nabrać? Wolne żarty. Nakreśliłam scenariusz, który sprawdził się w stu procentach. Cholera, nawet w dwustu.
Ta statystyczna pomyłka była wynikiem mojej niewiedzy. I to właśnie ona wzbudziła wątpliwości i zmusiła do zadawania pytań, na które tak naprawdę nie chciałam poznać odpowiedzi.
31 lipca
Dzień zapełniony nieodebranymi połączeniami i esemesami bez odpowiedzi. Wiedziałam, że łatwo się nie podda, ale ta częstotliwość nawet z odległości ponad tysiąca kilometrów śmierdziała desperacją.
Co podyktowała mi moja naiwna wiara w ten przypadkowo zbrukany cud? Gdyby ktoś miał wątpliwości mam na myśli mojego przyjaciela. Pierwsza myśl "wariatka". No, bo przecież nikt normalny, mający choćby odrobinę wstydu nie narzuca się drugiemu człowiekowi tak nachalnie. Potem przyszła chwila refleksji, która nie była mi do niczego potrzebna. Refleksje mają jednak to do siebie, że spadają na nas jak gołębie kupy. Niechciane, niespodziewane i cholernie denerwujące.
Moja spadła z siłą kamienia.
Tłumaczyłam sobie, że moja kilkutygodniowa walka w niczym nie przypomina zachowania tej kobiety. Nas łączy wieloletnia znajomość, przyjaźń, uczucie, zaufanie. To spoiwa, budowane latami, które dają człowiekowi prawo do niepoddawania się przy pierwszej przeciwności. Nawet takiej, która niszczy wszystko, spadając na człowieka jak lawina gówna. Bo tym właśnie była dla mnie historia tych dwojga. Wielkim, śmierdzącym klockiem.
Bez względu na to jakich argumentów używałam w tej autodyskusji moje szare komórki odbierały każdy z nich, jak jeden wielki zgrzyt. Ona też walczyła, a tak walczy jedynie ktoś, kto ma wiele do stracenia. Próbowałam zrozumieć ten absurd. Przecież nie mogło chodzić o te parę rozmów przez telefon, te dwie godziny na plaży. Miła, kilkutygodniowa znajomość, polegająca na wspólnym opalaniu i wymianie ploteczek nie doprowadza ludzi na skraj desperacji.
Czy już wiedziałam? Zapewne. Każdy chyba przeżył taki moment, kiedy prawie wszystkie puzzle są już na swoim miejscu i wreszcie zaczyna dostrzegać pełen obraz, ale próbując ratować coś, czego uratować się nie da, szuka jakiegoś kosmicznego rozwiązania. A jego po prostu nie ma. Cesarz jest nagi i nawet najlepsze chęci tego nie zmienią.
Czasem nie potrafimy powstrzymać tego cisnącego się na usta pytania. Czasem nie chcemy. Wiecie jakie to trudne? Pytać, pomimo, że za nic nie chce się usłyszeć odpowiedzi? Nie, niezupełnie. Wbrew logice chcemy usłyszeć, że prawda jest inna; że ten jeden, jedyny raz zawiodła nasza inteligencja i wyciągnęliśmy mylne wnioski.
Ale to się nigdy nie zdarza, prawda?
Z tych wszystkich powodów i z paru innych, które są równie pozbawione sensu, spytałam. I tym razem prawda nie przyniosła żadnego cholernego wyzwolenia, jedynie więcej bólu. Tym razem czułam go całą sobą. Jakby wszystko w środku pękało, a każda kolejna rysa wywoływała falę cierpienia. Chcesz wyłączyć mózg, ale to niemożliwe. Pragniesz bodaj na chwilę nie czuć tego, co rozrywa cię na kawałki, ale nikt nie wysłucha twojego błagania. "Więc tak wyglądają emocje". Ta myśl, pełna nieprzyjemnego zdziwienia, wypełniała moją głowę i nie pozwalała nawet na chwilę wytchnienia.
Człowiek zakochany jest odrobinę zabawny. Znając straszną prawdę zawsze znajdzie sposób, aby coś sobie wmówić. Moim kołem ratunkowym, którego uczepiłam się z siłą godną lepszej sprawy, były uczucia.
Nie kpię, daleka jestem od tego, aby kpić. Sama wizja najdroższej ci osoby w ramionach kogoś innego jest tak straszna, że odbiera na chwilę zdolność zaczerpnięcia powietrza. Serio. Tak prosta czynność jak oddychanie jest udręką. Dlatego, aby nie oszaleć, szukamy czegoś, co uratuje naszą godność, pozwoli nie znienawidzić kochanego człowieka i przetrwać kolejną falę bólu.
Moim antidotum, kołem ratunkowym, jak już wspomniałam była kwestia uczuć. Wmawiałam sobie, że to było mechaniczne, przypadkowe, wymuszone i kompletnie pozbawione emocji. Dotykali się? całowali?obejmowali? Wiem, wiem, to potworne, ale jeśli nie było w tym żadnych uczuć może będę w stanie wyrzucić ten obraz z głowy. Może przestanę rozpadać się na te cholerne kawałki.
W tej iluzji żyłam kolejne dwa tygodnie.
9 sierpnia
Moje życie wciąż wyglądało tak samo. Budziłam się z lękiem, czy nowy dzień nie przyniesie kolejnych rewelacji. Przynosił. Czasem mało istotne, czasem przygniatające swoim ciężarem, czasem takie, których się spodziewałam. Nie, ból nie był wcale mniej dotkliwy. Spodziewać się ciosu, nie mogąc zrobić uniku? Żadna różnica, zapewniam. Efekt jest dokładnie taki sam, tylko rozpadamy się wolniej. Etapami.
Prawie wmówiłam sobie, że to moja wina. Telefony nie milkły. Irena dzwoniła, pisała, prosiła o wykonanie telefonu innych, szukała pretekstu do rozmowy, spotkania, czegokolwiek. Miałam naprawdę dość. Dość jej w moim życiu, dość rozmów o niej, dość jej desperackich prób odzyskania kontroli. Wpadłam na genialny pomysł, który genialny wcale nie był, ale skąd miałam o tym wiedzieć? Będąc oszukiwaną z takim entuzjazmem sama dorysowywałam brakujące elementy układanki. Zawsze mylnie. Przez całe moje popaprane życie nie pomyliłam się tyle razy. Myśl o ludziach źle, a spodziewaj się tylko najgorszego - skoro ta zasada sprawdzała się tyle lat, czemu nagle od niej odeszłam? Odpowiedź jest żenująco prosta. Uczucie. Odbierające zdrowy rozsądek, rzucające nas i nasze jutro na pastwę widzimisię innej jednostki. Przerażające, prawda?
Mój sprytny plan opierał się na całkiem logicznych przesłankach. Jeden telefon, kilka minut udawania, aby poznać zamierzenia przeciwnika i cios prosto między oczy. Dośc humanitarne, przynajmniej wobec kogoś, kogo nienawidzimy i kim gardzimy z całego serca.
Nie wiedzieć czemu to proste rozwiązanie spotkało się z oporem i całkowitym brakiem akceptacji. Nie poddałam się od razu, nie mam takiego zwyczaju. Zaproponowałam, że zadzwonię do naszej wspólnej znajomej, która z racji swoich plotkarskich upodobań jest nieustającym źródłem absurdalnych wprost historii. To ona ściągnęła to ścierwo i nic nie przyniosłoby, przynajmniej mnie, większej radochy, niż obsadzenie jej w roli kogoś, kto tę padlinę usunie.
Omawiając cały misterny plan z moim przyjacielem rzuciłam mimochodem zdanie, które znów zepchnęło mnie w otchłań. "Nawet jeśli ma twoje esemesy, to każdą wiadomośc da się obronić". Po chwili milczenia usłyszałam "Tych się nie da obronić".
Znowu o czymś nie wiem. Czuliście się kiedykolwiek jak kompletny idiota? Czytając jakiś naukowy tekst z dziedziny, która jest wam zupełnie obca? Tak właśnie czułam się ja. Jak głupiec, nieustannie wystawiany na ciosy, który w swej nieskończonej tępocie nawet nie podejrzewa, z kórej strony oberwie tym razem.
Powróciłam do pomysłu rozmowy z ireną. Na dobrą sprawę zgodziłabym się wykorzystać dziewczynkę z zapałkami, kapiatna Hucka, a nawet pana Darcy`ego. Byle to babsko zniknęło w otchłani niebytu. A przynajmniej z mojego życia. Człowiek cierpiący zaczyna doceniać piękno minimalizmu.
Niechęć, złość, absolutne nie i cholera wie co jeszcze. Nie rozumiałam tego oporu. Przez parę tygodni nie stanowiło problemu okłamywanie mnie, najlepszego przyjaciela, a kilka minut wciskania kitów temu nic urastało do rangi przeszkody nie do pokonania. "Czego się boisz?" To pytanie zawisło między nami jak miecz Damoklesa. "Co mam jej mówić? mam powiedzieć, ze ją kocham??" Czy może dziwić, ze spytałam "Po jaką cholerę masz wyznawać jej miłość? Mówiłam o normalnej rozmowie. Nie wiem jak i o czym rozmawialiście. Nie kazałam wyskakiwać z czymś, co do tej pory nie padło. Bo nie padło, prawda? Nigdy nie wyznawałaś jej miłości? Przecież pytałam...przysięgałaś, że nigdy tego nie powiedziałaś..."
Teraz chyba dla każdego jest jasne o jakim kataklizmie wspomniałam na początku tej opowieści.
Nawet nie wiem, czy jestem w stanie opisać to, co czułam. Nie zostało mi już nic. Czułam się ograbiona ze wszystkiego.
Miłośc to podobno coś wspaniałego. Czułe wiadomości, oddanie, pełen niecierpliwego oczekiwania dotyk, zaufanie. Ukoronowaniem tych wszystkich zabiegów są dwa słowa, które pozwalają nam wierzyć, że nikt przed nami nie był tak szczęśliwy. To wszystko jest zarezerwowane dla tej jednej, wyjątkowej osoby.
Co pozostaje komuś, kogo ograbiono z każdej z tych rzeczy? Kiedy pozbawiono cię prawa do tej wyjątkowości? Kiedy na twoich oczach zostaje tym wszystkim obdarowany ktoś inny? Nic. Nie pozostaje kompletnie nic.
Tym razem ból był naprawdę nie do zniesienia. Czułam eksplozję każdej, najdrobniejszej komórki. Nie chciałam myśleć, czuć, być. Pragnęłam tylko jednego - żeby ktoś zabrał ode mnie tę potworną, rozdzierającą, wszechobecną udrękę. Nic takiego nie nastąpiło. Nie wydarzył się żaden cud. Nikt nie przyszedł z pomocą. Tak to właśnie wygląda. Zostajemy sami ze swoim cierpieniem i nie możemy na to nic poradzić.
Pocieszające jest chyba jedynie przemijanie. Z każdym dniem jesteśmy mniej otępiali. Napełnianie płuc powietrzem, prozaicznie nazywane oddychaniem, nie jest już ponad nasze siły. Przynajmniej nie zawsze.
Nie potrafię się cieszyć. Jakbym sama sobie odebrała prawo do odczuwania radości. A może zwyczajnie nie chcę. Jak mogłabym patrzeć, myśleć, czy marzyć o czymkolwiek pięknym, skoro wszystko, co najważniejsze zostało podeptane.
Jeśli ktoś liczył na szczęśliwe zakończenie, to muszę go rozczarować. To nie jest opowieśc z cyklu "żyli długo i szczęśliwie". W życiu nic nie jest aż tak proste. Już my, ludzie, potrafimy się o to postarać.
Każdego dnia będę się starała odbudowywać mój zniszczony świat, przywrócić bodaj namiastkę szczęścia, a przynajmniej względnego spokoju. Na nic nie liczę, o niczym nie marzę. Chcę tylko już nigdy nie czuć bólu. Jak tego dokonam? Na dzień dzisiejszy nie mam pojęcia. Uczę się wszystkiego od nowa i tym razem będę gotowa.
Tak na marginesie mój przyjaciel ma na imię Monika i tak, jest kobietą. Czy mój ból byłby mniejszy, a uczucia bardziej szlachetne, gdyby była mężczyzną? Nie sądzę. Zakochałam się w dobrym, uczciwym, bezinteresownym człowieku. Zdradził mnie bezmyślny, zakłamany i egoistyczny człowiek. Wierzcie mi, płeć niczego nie zmienia. Czas również, wbrew obiegowej opinii. Wciąż słyszę zdanie, które padło ponad dwa miesiące temu. "Zależy mi na niej i jej nie zostawię." Ten, kto bodaj przez sekundę myślał, że to było o mnie niech czym prędzej wyleczy się z tego niezdrowego optymizmu. Kiedy nadejdzie jego prywatny kataklizm nie będzie gotów, tak jak ja nie byłam.
Zawsze twój...zawsze moja...zawsze my?
Data publikacji w portalu: 2017-08-06
« poprzednie opowiadanie następne opowiadanie »

Witaj, Zaloguj się

Artykuły zoologiczne na Ceneo

KONTAKT

Wyślij swój tekst! - napisz do Namaste
podpisz swoja pracę nickiem lub imieniem
(jeśli chcesz: nazwiskiem), jeśli chcesz napisz swój e-mail, podamy go w podpisie.

NASZA TWÓRCZOŚĆ

Jest jak delikatny kwiat. Każda jej forma zawiera ślady głębokich wzruszeń i emocji, przenosi pamięć o czasie minionym, chroni od zapomnienia chwile.

Tutaj jest miejsce dla Ciebie. Jeśli pisałaś, piszesz lub pisać zamierzasz, nie chowaj efektów swojego natchnienia do szuflady, podziel się nimi.

Tu nikt nie ocenia, nie krytykuje. Możesz przysyłać teksty podpisane imieniem bądź pseudonimem, o dowolnej tematyce i formie. Może to dobre miejsce na debiut i nie tylko.

Zdecyduj się.
To właśnie od Ciebie będzie zależał kształt tej strony. Zapraszam do jej współtworzenia.

Namaste

© KOBIETY KOBIETOM 2001-2024