Perły rzucone przed damy: Mroźne szaleństwo

BBerezanska
Mur berliński, RFN i NRD

Pobyt u Zuzi był mrożącym, nie tylko krew w żyłach, przeżyciem. Początkowo nie było dramatu. Wręcz przeciwnie. Zaczęło się całkiem zabawnie i z humorem. Zuzia mieszkała koło Fuldy. Jak jej syn powtarzał, na granicy NRD z RFN. Jechało się tam króciutko. Gdy byłam już blisko adresu podanego przez firmę, rozglądałam się wokół, by móc ocenić miejscowość, w której spędzę kolejne tygodnie. Nie wyglądała za ciekawie. Kopalnie, duże zakłady pracy… Szukając pozytywów pomyślałam, że ludzie mają tu pracę. Jak mają pracę, to i pieniądze. Na miejscu przywitał mnie syn podopiecznej, Richard. Rozmawiałam z nim wcześniej przez telefon. Zadawałam mu masę pytań. Dość już miałam nieprzyjemnych doświadczeń. Odbijały się one na moim zdrowiu psychicznym i fizycznym. Coraz dokładniej wypytywałam o to, co mnie czeka na miejscu. Byłam pierwszą opiekunką Zuzki. Dom wyglądał normalnie. Duży budynek dwupiętrowy. Raczej bez charakteru. Nawet nie wyglądał na niemiecki. Był nijaki. Nie kojarzę ogrodu przed domem. Podwórko wyłożone było płytami, które na środku podwórka popękały i sterczały do góry. Syn podopiecznej powiedział, że pod nami znajduje się kopalnia. W nocy ponoć słychać, jak pod ziemią pracują górnicy.

W domu czekała na mnie podopieczna. Wyglądała, jak kobieta, która ciężko pracuje na gospodarstwie. Ubrana w gruby sweter, który miejscami wystawał spod fartucha w kolorowe, drobne kwiatuszki. Richard również był ubrany w gruby, wełniany sweter pod samą szyję. Spod niego wystał kołnierz flanelowej koszuli. W tamtym momencie nie wydawało mi się to istotne. Pomyślałam, że w końcu mamy zimę. W kuchni i w salonie wydawało się być ciepło. Weszłam dopiero do środka i miałam takie wrażenie. Syn podopiecznej zaproponował mi kawę i ciasto. Ciasto wyglądało nieapetycznie, więc podziękowałam. Kawy napiłam się z chęcią. Ryszard opowiadał i opowiadał. Nie wiem, o czym, ale cały czas się śmiałam. Pamiętam, że powiedział, że do tej pory on opiekował się matką. Był już na emeryturze i opiekę nad nią traktował, jak pracę. Przyjeżdżał o ósmej rano, robił to, czego matka sobie zażyczyła, dotrzymywał jej towarzystwa i o szesnastej wracał do siebie. W domu było czysto, więc stwierdziłam, że super z niego facet, skoro potrafi zadbać o dom i matkę. Humor mnie nie opuszczał. Gdy wypiłam kawę i ważniejsze rzeczy zostały powiedziane, Richard oprowadził mnie po domu. Kuchnię i salon już widziałam. Aczkolwiek, gdy zaczął otwierać szafki, ich wnętrze mnie przeraziło. Nie, nie było tam przeterminowanych produktów. Szafki były puste. W kredensie stał słoiczek kawy rozpuszczalnej i rozpuszczalna herbata. Mężczyzna, proponując mi coś do picia, mówił, że jest kawa i herbata cytrynowa. Nie miałam jednak pojęcia, że mówiąc o herbacie cytrynowej, mówił o mieszance tego czegoś − cukru, barwnika i chemii, która ani z herbatą, ani z cytryną nie ma nic wspólnego. Pomyślałam, że trzeba będzie kupić normalną kawę i herbatę. Lodówka również była prawie pusta. Były tam suche, białe bułki i kilka kromek ciemnego chleba, słoiczek pasztetu. Pasztet należał do Richarda, ale usłyszałam, że mi go zostawi. Spytałam, jak wygląda kwestia zakupów. Kto będzie je robił i jak często. Ponieważ przyjechałam własnym autem, zaproponowałam, że pierwszy raz pojedziemy razem, a potem mogę robić je sama. Syn przytaknął. Powiedział, że to dobry pomysł. W ogóle we wszystkim mi przytakiwał. Chyba stąd brał się mój dobry humor. Był pod wrażeniem języka i doświadczenia zawodowego. Pytał o wszystko i rozmawialiśmy o wszystkim. Od czasu do czasu podopieczna wtrąciła swoje trzy grosze. Richard patrzył na nią, potem na mnie. Oboje uśmiechaliśmy się i kontynuowaliśmy rozmowę. Później zdałam sobie sprawę z tego, że jego uśmiech wynikał z bezsilności, a mój był chyba uśmiechem obronnym. Oczy widziały, do umysłu jeszcze nie docierało, gdzie się znalazłam. Zuzanna była oburzona, że chcę robić zakupy raz na tydzień. Jej zdaniem wystarczyłoby raz na dwa tygodnie. Nie czując stresu i zdenerwowania w obliczu tak sympatycznego człowieka, jakim był jej syn, odpowiedziałam, że w sumie świeże produkty, jak warzywa, czy chleb to przecież nawet dwa razy w tygodniu trzeba kupić. Richard przytaknął. Próbowałam tłumaczyć, że teraz będą dwie osoby, nie jedna i automatycznie zakupów będzie więcej. Starsza pani, mierząc mnie z góry na dół, rzekła, że powinnam mniej jeść. Jej syn machnął ręką i poprowadził mnie do piwnicy. Śmiejąc się, ruszyłam za nim. Do tej pory nie rozumiem, dlaczego słowa tej kobiety nie wyprowadzały mnie z równowagi. W dobrym humorze ruszyłam za Ryśkiem po schodach. Strop był bardzo niski, schody wąskie i strome, tynk sypał się ze ścian. Mężczyzna pokazał mi, gdzie znajduje się miotła, wiadro i tego typu akcesoria. Objaśnił, jak działa automat do prania, pokazał suszarkę do rozwieszania ubrań. Powiedział, że pokaże mi jeszcze sznurki na strychu, bo tam pranie szybciej schnie. Czułam się trochę, jak u siebie w domu przed trzema dekadami. Takie ten dom sprawiał wrażenie. Śmiałam się bez przerwy. Śmiech nie opuścił mnie również, gdy Richard pokazał mi dwupalnikową kuchenkę elektryczna, stojącą w piwnicy na starej szafie. Powiedział, że matka nie chce, żeby gotował w kuchni, bo kuchnia się brudzi i gotuje tutaj, gdy jej pilnuje. Nie za bardzo docierał do mnie jego argument. Pomyślałam, że i tak mam ze sobą swój Thermomix i na pewno znajdzie się na niego miejsce w kuchni. Nie będę przecież gotowała w takich warunkach w piwnicy. Syn popatrzył na mnie z podziwem, że wszystko przyjmuję z poczuciem humoru. Wzruszyłam ramionami i wróciliśmy do kuchni. Dopiero teraz zauważyłam, że w kuchni stoi normalna kuchenka elektryczna. Wtedy zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno rozłożenie Thermomixa w kuchni i gotowanie w normalnych warunkach będzie możliwe. Posiedzieliśmy jeszcze trochę, prowadząc rozmowę. Około osiemnastej Richard powiedział, że musi wracać. Jego żona potrzebowała również jego pomocy. W domu opiekują się teściami. Teść z demencją, teściowa leżąca. Mówił, że jest ciężko, a do tego całe dnie musi przebywać z matką. Próbowali wziąć matkę do siebie, żeby było im łatwiej, ale się nie zgodziła i już dwa lata jeździ do niej, dzień w dzień. Jego żona opiekuje się własnymi rodzicami. Byłam pod wrażeniem. Zrobiło mi się go żal. Ale teraz ja tu jestem i w końcu wszyscy odsapną.

Najważniejsze jest niewidoczne dla oczu

Umówiliśmy się na kolejny dzień na godzinę dziesiątą na zakupy. Podopieczna wróciła do salonu, a ja poszłam do pokoju rozpakować rzeczy. Okazało się, że nie za bardzo jest gdzie. Nie było pustej szafy. Wyjęłam więc jedynie kosmetyki, by mieć to, co ważniejsze, pod ręką. Włączyłam komputer, by sprawdzić, czy mam dostęp do internetu. Już przed wyjazdem wiedziałam, że w tym domu nie będzie połączenia z siecią. Niestety, nie wyświetlała się żadna dostępna sieć sąsiadów. Wyłączyłam komputer. Siedząc w pokoju, ochłonęłam z pierwszego wrażenia i poczułam, że jest mi chłodno. Podeszłam do kaloryfera. Był ciepły. Włożyłam bluzę. Nadal miałam jednak wrażenie, że jest mi zimno. Rozejrzałam się po pokoju. Był czysty, ale staroświecki. Dywan, kocyki i poduszki takie, jak miała ewentualnie babcia mojej babci, a nie moja babcia. W kąciku na ścianie wisiał termometr. Podeszłam i ujrzałam na nim czternaście stopni. Trochę się zdziwiłam. Myślałam, że jest mi zimno ze zmęczenia. Stwierdziłam, że czas zjeść kolację, umyć się po podróży i położyć spać. W pokoju nie było nawet radia, nie wspominając o telewizorze. Alternatywą było pójście do łóżka. Zeszłam na dół i spytałam Zuzię, o której je kolację. Odpowiedziała, że już najwyższa pora i ruszyła w kierunku kredensu. Wyciągnęła to sypkie, rozpuszczalne coś do picia, dwa poobijane talerzyki i kubki. Rozejrzałam się po kuchni w poszukiwaniu czajnika. Staruszka wyciągnęła garnek i odmierzyła dwa kubki wody, po czym nastawiła je na kuchence. Otworzyłam lodówkę. Wyjęłam chleb, pasztet i masło. Zuzia zalała herbatę. Na kolację zjadła ciasto, które zostało z obiadu. Ja zjadłam kromkę chleba z pasztetem syna. Byłam głodna, ale stwierdziłam, że trzeba zostawić coś na śniadanie. Schowałam to, co zostało, i zaczęłam rozglądać się za zmywarką. Nie było w kuchni takiego sprzętu. „Nie ma problemu”, pomyślałam. Już chciałam odkręcić wodę w zlewie, gdy starsza pani odgoniła mnie od niego i powiedziała, że tego zlewu się nie używa. On musi być czysty. Pokazała mi w rogu kuchni pojedynczy zlew (chyba z czasów NRD i okresu, kiedy wypasali króliki). Taki roboczy zlew, by nabrać wiadro wody dla zwierząt. Z jednym pokrętłem do zimnej wody. Zdezorientowana chciałam przenieść się z talerzykami i kubkami do wskazanego zlewu. Szybko jednak zauważyłam, że mycie w nim naczyń nie jest możliwe. Podopieczna wyciągnęła małą miseczkę. Nawet talerzyk w niej się nie mieścił. W zlewie pamiętającym czasy muru berlińskiego nabrała odrobinę zimnej wody. Garnuszek postawiła na kuchenkę i podgrzała. Następnie ciepłą wodę wlała do miski. Dodała odrobinę płynu i wyciągnęła starą, zapyziałą szmatę. Zanurzyła ją, po czym w powietrzu przetarła nią talerzyk. Do wytarcia na sucho podała mi kolejny kawałek czegoś. Pomyślałam, że będę musiała znaleźć taki moment, by umyć własny kubeczek i talerzyk po swojemu. „Po czystemu”. To nie pierwsze zlecenie, gdzie muszę wykazać się sprytem i przebiegłością, a praca ma polegać na zabawie w kotka i myszkę. W myśl zasady – „Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal”. Łudziłam się nadzieją, że będą takie momenty, by zrobić coś po swojemu. Z myślą, że jakoś to będzie, wkradłam się do łazienki i włączyłam kaloryfer, aby móc się umyć w miarę ogrzanej łazience. Pobiegłam po piżamę. Miałam nadzieję, że seniorka przez najbliższe kilkanaście minut będzie zajęta oglądaniem telewizji i nie tak szybko zorientuje się, że włączyłam ogrzewanie i w ogóle, że się kąpię. W łazience nadal było zimno. Skorzystałam jednak z tego, że woda była ciepła i szybko się umyłam. Piżama okazała się zbyt cienka, na takie warunki. Marzłam. Zaczęłam szukać w walizce czegoś ciepłego. Ubrałam się na cebulkę i zaczęłam sprawdzać temperaturę w całym domu. U mnie w pokoju było czternaście stopni, w kuchni i w salonie szesnaście, w łazience i w toalecie, gdzie ogrzewanie zostało ponownie wyłączone, siedem. Podarowałam sobie łazienkę, myśląc, że rano postaram się jakoś ogarnąć i włączę tam ogrzewanie dopiero na wieczór. W toalecie włączyłam je natychmiast ponownie. Czułam, że tej nocy nieraz będę do niej schodziła. Powiedziałam podopiecznej, że jestem zmęczona i idę spać. Ubrana na cebulkę położyłam się do krótkiego, dziecięcego łóżka. Po pierwsze bałam się, że gdy gwałtownie się na nim ruszę, to pode mną runie. Po drugie nie mogłam na nim leżeć na wznak – było za krótkie. Moja głowa wbijała się w deskę kończącą łóżko. Stopy wystawały mi poza nie. Zwinęłam się w kłębek i próbowałam zasnąć. Niestety pierzyna, która przypominała mi pierzynę mojej babci i dawała nadzieję, że się pod nią zagrzeję, była również w niestandardowych rozmiarach. Zwinięta w kłębek czułam, jak wieje mi po plecach. Stopy również nie mogły się rozgrzać. Przypomniałam sobie, że Richard mówił coś o kocu. Wstałam, rozejrzałam się. Jest! Złapałam koc. Rozwinęłam. Hm. Nie wiem, co to było, ale to nie był koc, tylko jakiś dziecięcy kocyk. Zastanawiałam się, którą część ciała nim przykryć. Zwinęłam się ponownie w kłębek i czując, jak gałki oczne zachodzą mi lodem od nieszczelnych okien, zarzuciłam koc na głowę i chyba zasnęłam. Od czasu do czasu budziłam się, gdy chcąc ochronić plecy przed zimnym powiewem, próbowałam spać na wznak. Wówczas moja głowa wbijała się w łóżko. Stopy wciskałam w jego drugi koniec. Niestety, łóżko nie było z gumy i za żadne skarby nie chciało się rozciągnąć, wydawało natomiast niepokojące dźwięki. Marzyłam o ciepłej herbacie. W końcu nie wytrzymałam. Zeszłam do kuchni. Zagotowałam wodę w kubku i zalałam to cytrynowe coś w nadziei, że będzie mi cieplej. Po drodze wpadłam do toalety. Kaloryfer był wyłączony. Na pośladkach poczułam lodowaty brzeg sedesu. Trzęsąc się z zimna, wróciłam do sypialni. Chciałam, żeby ta noc się skończyła. Gdy rano wstałam, wydawało mi się być nieco cieplej. Wzięłam termometr z mojego pokoju i ponownie zbadałam temperaturę w całym domu. U mnie w pokoju, gdzie kaloryfery grzały całą noc, nagrzało się do osiemnastu stopni. W łazience i toalecie nadal było siedem stopni. Bo i niby dlaczego miałoby być cieplej, skoro ogrzewanie było tam wyłączone? W kuchni i salonie staruszka na noc zakręciła termostat. Do śniadania miałyśmy dwanaście stopni. Wyciągnęłam to, co było na śniadanie. Miałam resztki pasztetu od Ryśka i chleb. Zastanawiałam się, co będzie jadła podopieczna. Zuzanna wyciągnęła suchą bułkę. Na śniadanie maczała ją w napoju rozpuszczalnym, imitującym herbatę. Jedząc resztki pokarmu, marzyłam, żeby przyjechał Richard i byśmy pojechali na zakupy. Zastanawiałam się, jak będę gotowała obiad. Przecież nie pójdę do piwnicy. Wiedziałam, że w kuchni matrona nie pozwoli korzystać ze zlewu, a tym bardziej z kuchenki. Marzyło mi się ciepłe warzywo. Po śniadaniu szukałam kosza, by wyrzucić pudełeczko po pasztecie. Staruszka wyciągnęła spod zlewu litrowe wiaderko po jogurcie i powiedziała, że odpady wrzuca do niego, później idzie do garażu, gdzie są kontenery. Tam sortuje śmieci. Ponownie pomyślałam o obiedzie. O kalafiorze, który mi chodził po głowie, i o tym, ile produkuję śmieci. Przed oczami miałam obraz, jak staram się niejadalne części warzyw umieścić w wiaderku i biegam z nim co chwilę do garażu. Miałam mętlik w głowie. Umyłam kubki, brzydząc się szmaty. Nie mogłam się nadziwić, że piłam z tak umytego kubka. Wyniosłam śmieci do garażu. Gdy wróciłam, wiedźma była już po inspekcji w moim pokoju. Powiedziała, że zakręciła u mnie ogrzewanie. Przecież za dnia i tak nie będę w nim przebywała. Zaczęła coś mówić o myciu okien. Spojrzałam na śnieg leżący w ogrodzie i na drodze. Złapałam komórkę i zadzwoniłam do firmy. Nikt nie odbierał. Nagrałam się na sekretarkę, informując, że wracam do domu. Zadzwoniłam do Richarda, pytając, kiedy będzie, bo chcę wrócić do domu. To była chyba najszybsza decyzja w moim życiu. Decyzja, która zaskoczyła mnie samą. Mężczyzna spytał, co się stało. Stwierdziłam, że nie jestem w stanie pracować w takich warunkach. Poszłam wyprowadzić auto z garażu. Zniosłam wszystkie rzeczy i czekałam na Richarda. Mężczyzna wpadł i próbował się dowiedzieć, czy wydarzyło się coś konkretnego. Był zaskoczony moją decyzją. Ja również byłam nią zaskoczona. Tłumaczył, że przecież ogrzewanie jest i można je włączyć. Powiedziałam, że włączałam kilkanaście razy. Nie będę cały dzień chodziła i śledziła, czy podopieczna je już wyłączyła, czy jeszcze nie. Poza tym spytałam, jak mam tu funkcjonować, nie korzystając z kuchni. Lodówka mała, Zuza twierdzi, że zakupy wystarczy robić raz na dwa tygodnie. Fakt, przy takiej temperaturze to i jedzenie w kredensie zachowa świeżość. Ale tu niczego nie można używać, bo się pobrudzi. Żeby żyć, trzeba przyrządzić posiłek. Gdzie, jak? Syn pokiwał głową, że on już tak dwa lata żyje. Sam nie może i dlatego zdecydował się na opiekunkę. Myślał, że ktoś z Europy Wschodniej sobie poradzi w takich warunkach. Teraz widzi, że jak ja nie dam rady, to i żadna inna opiekunka nie będzie chciała tak żyć. Pożegnał się ze mną. Podziękował. Powiedział, że to mu było potrzebne, by przejrzał na oczy i mógł podjąć decyzję.

Pędzący samochodzik

Przemarznięta i przemęczona wsiadłam do auta. Włączyłam ogrzewanie. Mimo że wszystko zostało załatwione bez nerwów, pokojowo, czułam się, jakbym przed kimś uciekała. Wyjeżdżając, najechałam autem na mur domu. Zatrząsnęło autem. Być może drgnął również budynek. Wyjrzałam sprawdzić, czy nic się nie stało. Pojawiła się malutka rysa na domu. Wsiadłam z powrotem do auta i ruszyłam przed siebie. W pierwszym napotkanym sklepie zrobiłam zakupy na drogę. Chwilę po tym auto zaczęło wydawać niepokojące mnie dźwięki. Próbowałam je ignorować, myśląc, że muszę dojechać do domu. Jechałam na autostradzie czterdzieści kilometrów na godzinę. Gdy jechałam szybciej, spod kół wydobywał się świst połączony z tarciem. Zjechałam z drogi. Nie mogłam ryzykować. Miałam nadzieję, że spotkam kogoś z Polski i poproszę o pomoc. Na parkingu zauważyłam, że nad przednią oponą wisi kawałek tworzywa sztucznego. To coś musiało zahaczać o nią, gdy jechałam szybciej, powodując hałas. Próbowałam to oderwać, ale trzymało się mocno. Zauważyłam miejsce, gdzie brakowało śruby, która trzymała całość. Zajrzałam do schowka w aucie z nadzieją, że coś znajdę. Niestety. Miałam tam mnóstwo rzeczy, ale żadnej śrubki. Próbowałam wcisnąć tam kawałek patyka, ale wszystkie wypadały. Przypomniałam sobie o kabanosach, które kupiłam po drodze, uciekając do domu. Ułamałam kawałek i wcisnęłam w dziurę. Wydawało się trzymać. Pomyślałam, że nie mogę ich jeść, tylko muszę zachować w razie, gdyby po drodze ten wyleciał. Dojechałam szczęśliwie do domu. Jeszcze w trakcie podróży powrotnej dzwonili z firmy z pytaniem, co się stało. Od Richarda wiedziałam, że umowę z firmą dostał pocztą i nie było nikogo na miejscu. Spytałam więc, czy ktoś sprawdzał to zlecenie. Przyznali, że niestety nie. Przeprosili mnie za zaistniałą sytuację. Gdyby sprawdzali zlecenie, nic by to nie zmieniło. W domu podopiecznej na pierwszy rzut oka wszystko było. Nikt by na to nie wpadł, że nie jest używane. W mojej sytuacji fakt ten był jednak bardzo ważny. Nikt nie straszył mnie karami, za rezygnację ze zlecenia, nie kazał wracać. Szczęśliwie, na jednym kawałku kabanosa, dotarłam do domu. Resztę zagrzałam i zjadłam. Położyłam się spać. Obudziłam się następnego dnia rano. Po ósmej zadzwonił do mnie pracownik z biura. Zapytał, czy dotarłam szczęśliwie do domu. Wiedział, że miałam problem z autem. Oszczędziłam sobie opowieści o kabanosie i przyznałam, że z małym problemem dotarłam na miejsce. Pan poinformował mnie, że przelali mi pieniądze za drogę i jedną dniówkę. Jeszcze raz przeprosił i spytał, kiedy mogę ponownie wyjechać. Odpowiedziałam, że na razie niczego nie planuję. Zimę spędziłam w domu. Na ten rok wystarczyło mi dobrobytu w Niemczech. W krainie, w której euro leży na ulicy. Wystarczy się po nie schylić. Od tego „schylania” kręgosłup mnie boli. Kręgosłup moralny. Zaczynam ludzi traktować przedmiotowo, tak jak oni mnie traktują. Nie ma miejsca na sympatię, na empatię, na zrozumienie. Nie użalam się nad niczyim losem. Że są chorzy, opuszczeni przez rodziny. To biznes. Dla mnie to jedynie mały biznes. Skromny zarobek. Dla Niemców i firm to kwestia ogromnych pieniędzy. Pieniędzy, które kiszą się na kontach podopiecznych, na które wszyscy mają smaka, a które podopieczni najchętniej zabraliby ze sobą do grobu.
Data publikacji w portalu: 2018-06-03
« poprzednie opowiadanie

Witaj, Zaloguj się

Artykuły zoologiczne na Ceneo

KONTAKT

Wyślij swój tekst! - napisz do Namaste
podpisz swoja pracę nickiem lub imieniem
(jeśli chcesz: nazwiskiem), jeśli chcesz napisz swój e-mail, podamy go w podpisie.

NASZA TWÓRCZOŚĆ

Jest jak delikatny kwiat. Każda jej forma zawiera ślady głębokich wzruszeń i emocji, przenosi pamięć o czasie minionym, chroni od zapomnienia chwile.

Tutaj jest miejsce dla Ciebie. Jeśli pisałaś, piszesz lub pisać zamierzasz, nie chowaj efektów swojego natchnienia do szuflady, podziel się nimi.

Tu nikt nie ocenia, nie krytykuje. Możesz przysyłać teksty podpisane imieniem bądź pseudonimem, o dowolnej tematyce i formie. Może to dobre miejsce na debiut i nie tylko.

Zdecyduj się.
To właśnie od Ciebie będzie zależał kształt tej strony. Zapraszam do jej współtworzenia.

Namaste

© KOBIETY KOBIETOM 2001-2024