Komu wolność, komu knebel

Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Moje tezy o nierzetelności argumentacji i zacietrzewieniu części polskich środowisk poprawnych politycznie zostały dobitnie potwierdzone reakcją na to, co napisałam.
Decydując się na publikację tekstu „Zrozumieć homofoba”, któremu „Gazeta” całkowicie wbrew moim intencjom nadała protekcjonalnie brzmiący tytuł „Co wolno gejom? ”, zdawałam sobie sprawę, że wychodzę przed orkiestrę i w dodatku pod prąd.

Poglądy pod tezę

Wiedziałam, że muszę swoje oberwać, bo dotykam obszaru bolesnego i wrażliwego. Wytrzymałam pokornie zarzuty niekompetencji zawodowej, nieuctwa, duchowego pokrewieństwa z działaczkami ZChN i chrześcijańskimi obrońcami moralności, co zapewne miało być najdotkliwszą obelgą. Przyjęłam ze zrozumieniem, że profesor Krzemiński – i zresztą nie on jeden – więcej mi dopisał, niż u mnie przeczytał. Dość trudno było mi znieść wywody przyszłej doktor od homofobii, nieznanej mi psycholog Bojarskiej-Nowaczyk, bo kompromituje ona mój zawód. Bojarska reprezentuje to, co nazywa się motivated cognition – uznaje za słuszne tylko te poglądy i wyniki badań, które potwierdzają z góry założoną przez nią tezę. Inne kwalifikuje jako „zachowawcze”, „przestarzałą literaturę medyczną”, „światopoglądowo nieobiektywne”(!), „kardynalnie błędne” lub cechujące się „żenującym poziomem argumentacji”. Ale to kłopot promotora jej doktoratu, rzeczowa polemika jest tu niemożliwa. Szokuje mnie, gdy psycholog pisze, że uwiedzenie jest mitem, bo „to właśnie chłopcy ujawniający już tendencje homoseksualne przyciągają do siebie uwodzicieli i z ciekawości pozwalają się uwieść” (można by więc sądzić, że analogicznie nadużywane przez pedofilów dziewczynki z ciekawości przyciągają ich prowokującą kokieterią). Ogarnia mnie niepokój, gdy psycholog ironizuje na temat tego, co może spotkać osoby niepewne swojej orientacji płciowej i poszukujące pomocy psychoterapeutycznej: „Młodzi ludzie mogą również narazić się w takim miejscu na – o zgrozo! – zaproszenie do klubu [gejowskiego, przyp. Z. M.-W.] na najbliższy weekend”. Nie mogę zaakceptować, że psycholog ogłasza: „Osobom, które obraża ceremonia cywilna, radzę po prostu nie kręcić się po urzędzie” i „jestem pełna politowania dla małości osób, które poczułyby się urażone”. Przemilczeć tego popisu zadufania nie sposób, ale polemizować nie warto. Chciałabym natomiast odnieść się, z konieczności skrótowo, do krytycznych głosów zasługujących na poważniejsze potraktowanie.

Życzenie? Raczej czyjeś niż własne

Gej Anonim napisał: „Walczmy z promocją wizerunku geja, ale nie z gejami, bo to naprawdę boli! ”. W pełni się z tym zgadzam. Zaskoczyły mnie oskarżenia o nienawiść czy pogardę wobec homoseksualistów, gdyż uczuć takich w sobie nie znajduję, a mam wiele okazji do kontaktów zawodowych i prywatnych z osobami homoseksualnymi. Intencją tego, co napisałam, było pokazanie takich zachowań strażników poprawności politycznej (często heteroseksualnych), które w rezultacie szkodzą akceptacji homoseksualistów przez społeczeństwo. Nie zamierzałam orzekać, czy homoseksualizm jest dewiacją ani czy powinno się go leczyć, ani też jakie rozwiązania prawne byłyby właściwe. Być może ze względu na zestawienie przez redakcję moich rozważań z nieznanym mi wcześniej tekstem Jacka Kochanowskiego duża część moich polemistów potraktowała to, co piszę, jako argumenty w kwestii praw dla homoseksualistów, podczas gdy mnie interesowały przede wszystkim aspekty psychologiczne i społeczne.
Pisałam, że nierzetelne jest głoszenie nieudowodnionej jak dotąd tezy o genetycznym uwarunkowaniu zachowań homoseksualnych, czemukolwiek taka argumentacja miałaby służyć. Współcześnie przypuszcza się, że ewentualny czynnik wrodzony to nie gen, ale zakłócenie hormonalne w życiu płodowym, występujące zresztą tylko u części późniejszych homoseksualistów, raczej u mężczyzn niż kobiet. Przekaz o „genie homoseksualizmu” może skłonić kogoś, zwłaszcza młodego człowieka, do uznania, że przelotne homoseksualne myśli czy pragnienia są świadectwem trwałej orientacji (no, bo jeśli to geny...). Ani słowem nie wspomniałam – jak mi to imputuje doktorantka homofobii – że biologiczne podłoże homoseksualizmu miałoby być jedyną podstawą uznania praw gejów i lesbijek. Większość moich polemistów przyznaje mi zresztą połowicznie rację: godzą się, że w kwestii przyczyn wiadomo niewiele, nie uznają jednak, że argumentem genetycznym szermuje się często i bezpodstawnie. Profesor Krzemiński pisze: „Obraz tego procesu nie jest jeszcze w nauce nawet w przybliżeniu zarysowany, ale (...) nie jest tak, że człowiek staje się gejem czy lesbijką na własne, grzeszne, życzenie”. Nigdzie tak nie twierdziłam. Jeżeli już, to byłabym skłonna sądzić, że pewną rolę może odegrać życzenie nie własne, ale czyjeś, mniejsza już czy grzeszne. Niektórzy podkreślają jednak rolę owego „własnego życzenia” i piszą: „Jeżeli nawet byłoby tak, że pozostawanie w jednopłciowym związku nie jest w żaden sposób zdeterminowane, ale jest wyborem – cóż wtedy? Czy w demokratycznym państwie nie mamy prawa dokonywać wyborów życiowych partnerów w sposób, który czyni nas szczęśliwymi?” (Szymon Niemiec z Zarządu Międzynarodowego Stowarzyszenia Gejów i Lesbijek na rzecz Kultury w Polsce w wywołanym przez mój tekst liście otwartym do wszystkich polskich mediów).
Interesujący jest nacisk, by traktować orientację homoseksualną jako równie naturalną jak hetero.

Adwersarze moi twierdzą, że skoro występuje w naturze, to jest naturalna. Oszczędzę im i sobie listy zjawisk, które występują w naturze, a przez większość ludzi nie zostałyby żadną miarą uznane za naturalne. Orientacja homoseksualna powstaje prawdopodobnie właśnie w rezultacie zakłócenia naturalnego procesu (np. wydzielania hormonów w organizmie matki w okresie prenatalnym, jeśli już pozostać przy koncepcjach biologicznych), co zresztą – znowu – absolutnie nie implikuje postulatu, by jej przedstawiciele mieli ograniczone prawa.

Znaczenie dzieciństwa

Czy koncepcja wczesnego uwiedzenia przez osobę tej samej płci jako jedna z możliwych przyczyn orientacji homoseksualnej jest „najobrzydliwszym antygejowskim uprzedzeniem”, jak chce Krzemiński? Obserwacje kliniczne dowodzą, że jest to czynnik istotny, a profesor Lew-Starowicz, podsumowując ostatnie badania naukowe, stwierdza: „Uwiedzenie w sprzyjających warunkach może być jedną z przyczyn rozwoju orientacji homoseksualnej u obu płci”. Zresztą w ogóle nie sposób zrozumieć, jak mogłoby to nie mieć znaczenia, skoro wszelkie pierwsze doświadczenia, zwłaszcza zachodzące w krytycznych okresach rozwojowych, mają istotne znaczenie dla dalszego kształtu życia. Dlaczego akurat w przypadku doświadczeń homoseksualnych prawidłowość ta miałaby nie działać? Pisałam, że potulny syn nadopiekuńczej mamy i rozczarowującego ojca może w konfrontacji z nimi ogłosić się gejem, ale nie twierdziłam – jak przypisał mi Krzemiński – że ta lub inna konfiguracja rodzinna jest podstawową przyczyną tożsamości homoseksualnej. Staram się od pewnego czasu unikać takich stwierdzeń, bo w nasyconej pop psychology kulturze istnieje i tak bardzo silna tendencja do traktowania zachowań rodzicielskich jako przyczyny wszystkiego i w konsekwencji obciążania rodziców ogromną odpowiedzialnością. Skądinąd jednak w lipcowym – bardzo interesującym – numerze „Więzi” można znaleźć argumenty na rzecz tezy o istotnej roli struktury rodzinnej w genezie homoseksualizmu.

Poważny osobisty kłopot

Kolejny zarzut: traktuję homoseksualizm jako dewiację czy chorobę i chcę leczyć, żeby „tych okropnych gejów jakoś się pozbyć”, podczas gdy orientacja seksualna jest przecież niezmienna, leczyć jej nie ma powodu, ponadto byłoby to bezskuteczne. Odpowiadam: nie uważam homoseksualizmu ani za chorobę, ani za dewiację, co najwyżej, sądzę, że bywa on poważnym osobistym kłopotem i wcale nie tylko ze względu na nieżyczliwy stosunek otoczenia. Ja akurat nie leczę skłonności homoseksualnych, choć są tacy, którzy – na prośbę umotywowanych pacjentów – tym się zajmują i w określonych warunkach osiągają pewną skuteczność (Zbigniew Lew-Starowicz „Homoseksualizm”, PZWL 1999). Napisałam natomiast, że nie tylko ja, ale wielu innych psychoterapeutów, np. Wojciech Eichelberger w dyskusji we wspomnianym numerze „Więzi”, może „podać przykłady pacjentów homoseksualnych, którzy w trakcie terapii, niejako przy okazji, zaczęli wchodzić w udane relacje heteroseksualne, chociaż ani pacjent, ani terapeuta nie traktowali homoseksualizmu jako patologii, która miałaby podlegać zmianie”. Zastanawiam się, jak moim polemistom udało się powyższe zdanie odczytać w kontekście rażenia homoseksualistów prądem oraz zamykania ich w obozach koncentracyjnych.
Jest dla mnie oczywiste, że trwały związek homoseksualny powinien być chroniony prawnie tak samo jak każda inna bliska relacja (heteroseksualna, ale także np. wieloletnia nieseksualna przyjaźń). Z analizy wypowiedzi prasowych na ten temat (w tym Jacka Kochanowskiego) wynika, że umożliwiające to ustalenia prawne nie zawsze są wobec związków homoseksualnych przestrzegane. W pełni popieram walkę o praktyczne stosowanie tych praw, nie będąc wszakże pewną, czy konieczna jest odrębna regulacja. Jest to jednak raczej problem prawnika niż psychoterapeuty. Zacytuję Wojciecha Pięciaka z „Tygodnika Powszechnego”: „Małżeństwa homoseksualne służą w pierwszym rzędzie nie zabezpieczeniu partnera, ale usankcjonowaniu takiego stylu życia. Spór o nie to także spór o kształt współczesnej kultury. Ich legalizacja podważa – w imię autonomicznego wyboru jednostki – dotychczasowe regulacje społeczne, w tym rolę rodziny, która jest przecież nie jednym z wielu stylów życia, lecz także istotną instytucją społeczną”. Wprawdzie czytelnik podpisujący się „Student socjologii” buńczucznie nawołuje, by wobec tego zakwestionować podstawy kultury, ale ja zachęcam raczej, by uznać, że takie postawy, jak wyrażona w „Tygodniku”, istnieją, mają swoje uzasadnienie, a ich pacyfikacja nie jest ani możliwa, ani uprawniona.
Wydaje się, że część środowisk politycznie poprawnych, tkwiąc w oblężonej twierdzy własnych poglądów, nie widzi powodu, by przejawiać wrażliwość na myślących inaczej. Proponowałabym – i to dla dobra przyszłego niekolizyjnego współżycia homoseksualnej mniejszości z heteroseksualną większością – by niechętne reakcje próbować rozumieć, a nie tylko atakować. Czy rzeczywiście tak trudno pojąć, że wielu ludzi traktuje wielokrotnie pokazywane w mediach ślubne erotyczne pocałunki jednopłciowej pary jako gorszącą profanację? Notabene, nie pisałam – jak mi zarzucano – że to jest profanacja, bo nie mam kompetencji do wyrokowania w tym względzie, napisałam jedynie – i podtrzymuję – że może to być tak przeżywane. Najłatwiej się za to na „ciemnogród” obrazić, ale można też próbować zrozumieć i rozważyć. Zaszczuwani w swoim środowisku geje i lesbijki to hańba, ale z drugiej strony część społeczeństwa, zwłaszcza rodzice, mają powody, by obawiać się orientacji, w której liczba partnerów, kryminogenność i zagrożenie AIDS są większe niż w innych grupach, nie ma możliwości prokreacji, a starość często bywa samotna.

Zarzucano mi, że niepotrzebnie poruszam sprawę adopcji dzieci przez związki jednopłciowe, czego przecież polscy homoseksualiści wcale nie żądają, zatem niepotrzebnie „podgrzewam atmosferę”. Głosy za homoadopcją w polskich mediach jednak słychać, a jakiej orientacji płciowej są ich autorzy, nie wiem i nie interesuje mnie to. Może w istocie nie są homoseksualistami, ja jednak ustosunkowuję się do pomysłu, nie do tego, z kim żyją jego propagatorzy.

Nie godzę się na dyktat

Szczególnie mocno atakowano to, co napisałam o wciąganiu młodych ludzi w homoseksualny styl życia. Twierdzono, że określenia, których używam („bezwzględne łowy”, „świeże mięso”, „kaptowanie”), świadczą o mojej głębokiej pogardzie i homofobii. Nikt jednak nie zarzucił mi napisania nieprawdy, zapewne dlatego, że wszystkie osoby mające styczność z ruchem homoseksualnym wiedzą, iż opisywane zjawisko jest pospolite, a psychoterapeuci mogą przytoczyć dziesiątki dokumentujących je relacji. Jestem pełna uznania dla przedstawiciela stowarzyszenia Lambda, który nie negując podanych przeze mnie faktów, poinformował, że ich poradnia przyjmuje tylko osoby pełnoletnie i stawia sobie za cel dokonanie rzetelnej diagnozy różnicowej. Wypada stwierdzić, że była to jedna z nielicznych rzeczowych reakcji, niknąca przy olbrzymiej liczbie przekłamań, pomówień, gróźb i obelg. Zostałam uprzedzona, wiele osób z mojej branży pytało, po co mi to i czy wiem, w co się wdaję. Zdobyłam interesujące doświadczenie – część środowiska domagającego się wolności i wsparcia dla mniejszości traci te demokratyczne przekonania i chce użyć knebla, gdy ktoś nie w pełni podziela ich poglądy. Otóż, profesorze Krzemiński czy – jeśli pozwolisz – Irku, nie odeszłam, jak twierdzisz, od wyznawanych przeze mnie niegdyś wartości. Tak teraz, jak i wtedy, nie godzę się na ideologiczny dyktat jedynie słusznej poprawności bez względu na jej treść i szlachetne intencje.

* Zofia Milska-Wrzosińska jest psychologiem, pracuje w Laboratorium Psychoedukacji w Warszawie. 2 sierpnia opublikowaliśmy jej artykuł, w którym napisała m.in., że homoseksualiści żądają nie tyle tolerancji, ile traktowania ich orientacji tak samo jak heteroseksualnej
Zofia Milska-Wrzosińska
Data publikacji w portalu: 2003-08-04
Gazeta Wyborcza (GW) nr 198, wydanie waw (Warszawa) z dnia 2002/08/26
Podoba Ci się artykuł? Możesz go skomentować, ocenić lub umieścić link na swoich stronach:
Aktualna ocena: ocena: 0 /głosów: 0
Zaloguj się, aby zagłosować!
OPINIE I KOMENTARZE+ dodaj opinię  


Dopisywanie opini, tylko dla zarejestrowanych użytkowniczek portalu

Zaloguj się

Nie masz jeszcze konta? Zarejestruj się!

Witaj, Zaloguj się

Artykuły zoologiczne na Ceneo

NAPISZ DO NAS

Masz uwagi, zauważyłaś błędy na tej stronie?
A może chciałabyś opublikować swój tekst?
- Napisz do nas!

FACEBOOK

Zapraszamy na nasz profil Facebook
© KOBIETY KOBIETOM 2001-2024