Lista gejów i lesbijek profesor Szyszkowskiej

Jednym z najpowszechniejszych stereotypów dotyczących lesbijek i gejów jest ów o naszej identyczności i jednomyślności. Mniejsza, gdy powiela go Wszechpolak – że są nas promile, mogliśmy już usłyszeć i przy okazji startu Zielonych 2004 do Parlamentu Europejskiego, i w relacjach z Marszy i Parad Równości. Znacznie gorzej się dzieje, gdy w tekstach osób pragnących szerzyć tolerancję możemy znaleźć praktycznie ten sam argument – że mamy być jednomyślni, aby udowodnić, jak bardzo jest nas wielu...

W czwartek 25 sierpnia minął termin składania list z poparciem dla kandydatów na prezydenta. Wśród składających nie było komitetu wyborczego prof. Marii Szyszkowskiej. Zabrakło trzech tysięcy nazwisk. „Miliony gejów, a 100 tysięcy podpisów nie uzbierane” – można było nazajutrz przeczytać w drwiącym komentarzu na portalu zwolenników Ligi Polskich Rodzin. „Gdzie się podziały te miliony gejów i lesbijek?” – zapytywał felietonista z bardziej umiarkowanej prawicowej strony internetowej. A widzicie, kłamali – są ich promile, a nie miliony, ucieszyli się radykałowie. Konserwatywni liberałowie woleli przyjąć wariant mniej optymistyczny – zwyczajnie nie zależy im na ustawie, a Biedroniów i Kostrzewy mają w głębokim poważaniu. Prostsze rozwiązanie – że rozważając, na kogo oddać głos, lesbijki i geje patrzą na całokształt dokonań i propozycji kandydata – nie przyszło im rzecz jasna do głowy. Jeszcze prostsze – że poparcie udzielone kandydatowi niekoniecznie, a w każdym razie nie tylko od tego, co ma do zaoferowania, zależy – tym bardziej było poza ich zasięgiem. Trudno jednak mieć im to za złe, skoro podobną krótkowzrocznością popisali się również najgorętsi orędownicy pani profesor. Redaktorka jednego z wspierających ją portali posunęła się do stwierdzenia, że owe 97 tysięcy podpisów to kompromitacja wszystkich osób homoseksualnych, a szczególnie stowarzyszeń LGBT, i dowód ogólnego braku szacunku tego elektoratu do prof. Szyszkowskiej. Na potwierdzenie naszej śmieszności w oczach kraju (a może i świata) przytoczyła wspomniane już słowa o milionach gejów lesbijek.

Wśród najważniejszych zasad, którymi powinna się kierować osoba kontestująca panujący system, jest ta o nieużywaniu języka systemu. Śmieszna – ale i niebezpieczna dla sprawy, której broni - jest zwolenniczka prawa do aborcji używająca pojęć w rodzaju „dziecko poczęte”. Tej samej wagi błąd popełnia osoba walcząca o prawa osób homoseksualnych, posługując się homofobicznymi argumentami. Jednym z najpowszechniejszych stereotypów dotyczących lesbijek i gejów jest ów o naszej identyczności i jednomyślności. Mniejsza, gdy powiela go Wszechpolak – że są nas promile, mogliśmy już usłyszeć i przy okazji startu Zielonych 2004 do Parlamentu Europejskiego, i w relacjach z Marszy i Parad Równości. Trudno tłumaczyć cokolwiek ludziom, którzy są tak głęboko uprzedzeni, że nie potrafią zrozumieć, iż 3000 uczestników Parady Równości nie oznacza 3000 gejów i lesbijek w Polsce, tak jak 800 uczestników Parady Normalności nie oznacza 800 osób heteroseksualnych w naszym pięknym kraju nad Wisłą. Znacznie gorzej się dzieje, gdy w tekstach osób pragnących szerzyć tolerancję możemy znaleźć praktycznie ten sam argument – że mamy być jednomyślni, aby udowodnić, jak bardzo jest nas wielu. No bo skoro ośmieszyliśmy się tym, że nie byliśmy, to nasi „przeciwnicy” są jak najbardziej uprawnieni do mówienia, że nas nie ma. „Powodów, dla których nazywamy was zboczeńcami, szukajcie nie w naszych uprzedzeniach, lecz w waszych życiorysach” – możemy przeczytać na jednym z homofobicznych portali w dziale „Homoseksualizm”. Nic dodać, nic ująć.
Ale tak na wszelki wypadek... Naprawdę nie jesteśmy – i nie musimy być – jednomyślni. A argument ilościowy możemy mieć w takim samym poważaniu, co genetyczny, bo to, czy promile czy procenty oraz czy wrodzone czy nabyte w dyskursie praw człowieka jest sprawą kompletnie nieistotną.

Wróćmy jednak do owych 97 tysięcy podpisów. Albo do podpisów w ogóle. Bo przecież to, czy kandydat bądź kandydatka pozyska wystarczającą ilość nazwisk, w każdym przypadku jest głównie pochodną starań ich komitetów wyborczych. Ilość ludzi niezaangażowanych w kampanię wyborczą danej osoby, którzy popierają jej kandydaturę lub przynajmniej są skłonni złożyć podpis na jej liście, jest różna od ilości osób, które ten podpis złożą. Zależy to najczęściej od tego, czy będą mieli taką możliwość. Z pewnością chętniej to zrobią, gdy spotkają się ze zbierającymi podpisy osobiście, niż gdyby mieli samodzielnie wydrukować i przesłać listę poparcia. Wniosek? Osoby zbierające muszą dotrzeć na żywo do jak największej ilości zainteresowanych. Wniosek numer dwa – jeżeli lista któregoś z kandydatów do nas nie dotarła, nie jest to nasza wina. Czy aby na pewno?

Nie lubię Stanów Zjednoczonych, ale zawsze z zazdrością obserwuję konwencje wyborcze tamtejszych kandydatów na prezydenta, senatorów, gubernatorów itp. Powiewające chorągiewkami i fotografiami z wizerunkami swoich pupilów tłumy ubranych w jednolite barwy ludzi, entuzjazm, momentami wręcz histeria, gdy pretendent bądź pretendentka się pojawia. Łatwość określenia preferencji politycznych, wysoka frekwencja wyborcza, wiara, że głos jednego człowieka może coś zmienić, że warto się organizować na rzecz zmiany – na każdym poziomie: od sąsiedzkiego pogotowia opiekuńczego po wielką politykę. Po prostu społeczeństwo obywatelskie. Można pokpiwać z pokoleń wychowanych na filmach w rodzaju „Mr Smith jedzie do Waszyngtonu” i jego kontynuacjach, takich jak choćby „Legalna blondynka 2”, kultywujących narodową megalomanię w produkowanych masowo „Armagedonach” i „Dniach zagłady”, tyle że rzut oka na własne podwórko odbiera ochotę do śmiechu. A polscy geje i lesbijki są dokładnie tacy sami jak reszta społeczeństwa polskiego – w większości nie wierzą, że mogą coś zdziałać, że ich głos coś znaczy, w związku z czym ograniczają się do nieprzejmowania się polityką w ogóle (poza okazjonalnym narzekaniem na aktualnie rządzącą ekipę). Mogłabym tutaj wyciągnąć wniosek numer trzy, że skoro jesteśmy w tym jak wszyscy, to nie ma się czym przejmować, i zamknąć rozważania, niestety jednak nie do końca jesteśmy jak wszyscy...

Teraz będą banały, ale banały, które trzeba powtarzać, aby wyjść z zaklętego kręgu homofobicznego myślenia o nas samych. Nie możemy zawierać związków. Nie jesteśmy uznawani za rodziny, choć częstokroć jesteśmy jedynymi rodzinami, jakie mamy. Nie możemy po sobie dziedziczyć na takich zasadach, na jakich dziedziczą członkowie rodziny. Nie możemy dowiadywać się o stan zdrowia naszych partnerów i partnerek w szpitalu. Nie możemy odbierać ich korespondencji. I tak dalej. Niektóre z należnych nam praw możemy sobie zapewnić, podpisując odpowiednie upoważnienia, spisując testament, sporządzając akty notarialne. Innych – takich jak respektowanie zakazu dyskryminacji oraz uznanie naszej równości z innymi obywatelami wobec prawa – już nie. Przykłady zakazu Parady Równości czy skandalicznego orzeczenia poznańskiego sądu w sprawie wypowiedzi radnych Alexandrowicza i Tomczaka mówią same za siebie.
Nie jesteśmy tacy sami, bo nie jesteśmy tak samo traktowani i nie stosuje się do nas to samo prawo co do heteroseksualnej większości.

Nie każdy ma naturę działacza. Nie każdy może się angażować w działalność na rzecz poprawy naszej sytuacji, nie każdy chce, nie każdy widzi sens, nie każdy wierzy w skuteczność. Jego prawo i jego wybór. Pamiętajmy jednak, że gdybyśmy – inaczej niż reszta społeczeństwa – byli aktywni politycznie (jako wyborcy) nie w 45 %, ale w 90 %, moglibyśmy wprowadzić do sejmu procentowo dwa razy więcej swoich kandydatów (czyli, zakładając, że stanowimy 5% społeczeństwa, moglibyśmy mieć w sejmie 10 % naszych ludzi), niż pozostali [1]. A tak naprawdę znacznie więcej, bo byłoby nas również dwa razy tyle co zwykle na listach wyborczych. Dodajmy teraz do tego inne marginalizowane i ośmieszane ruchy społeczne – pierwszy przykład z brzegu: feministki. I nagle może się okazać, że nie musimy wybierać między złem a mniejszym złem, że mamy aż nadto kandydatów i kandydatek, o których wielu (bo przecież nigdy wszyscy) z nas może powiedzieć, że są naprawdę nasi. Że jesteśmy siłą, z którą warto się liczyć. I której można się bać. A naszych podpisów wystarczy dla dziesięciu kandydatów i dziesięciu kandydatek. Albo i stu dziesięciu.


[1] Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ilość miejsc w parlamencie zależy nie tylko od liczby kandydatów i ilości głosów na nich oddanych, ale również od ordynacji wyborczej.
Ewa Tomaszewicz
Data publikacji w portalu: 2005-08-31
Podoba Ci się artykuł? Możesz go skomentować, ocenić lub umieścić link na swoich stronach:
Aktualna ocena: ocena: 0 /głosów: 0
Zaloguj się, aby zagłosować!
OPINIE I KOMENTARZE+ dodaj opinię  

Miive2005-08-31 14:13
Otóż to. Mocne, Ewciu, gorzkie i prawdziwe. Miejmy nadzieję, iż wkrótce uda nam się rozwinąć wysoką kulturę polityczną - a na dobry początek może choć jakąkolwiek kulturę... Zgadzam się z Tobą co do kropki.

Yfandes2005-09-01 12:21
Byłam, przeczytałam, rozważyłam. I pod tym się podpiszę.

abs_ik2005-09-01 15:13
Yf, ale tu, ten tego, już jest ktoś podpisany. Jakaś Ewa, znaczy się;D

Joey2005-09-01 18:39
Mam w moim życiu wyborcy jedną zasadę, którą zawsze się kieruję: jeśli wśród kandydatów partii, na którą mam zamiar głosować jest jakieś homo - zakreślam właśnie homo. Na innych i tak inni zagłosują ;-) Ale...mam prawo wyborcze tam, gdzie od dawna homo kandydaci reklamują się przed homo wyborcami (i nie tylko), więc nie trzeba chodzić ze świecą i szukać. W tych wyborach po raz pierwszy mamy otwartych homo po lewicy - warto skorzystać. Choćby po to, żeby stworzyć precedens :-)

Promyczek2005-09-02 08:26
Ja też się podpiszę. Nie muszę popierać kogoś kogo nie popieram. Szanuję naukowców za pracę naukową, lekarzy za ich umiejętności, księży za ich powołanie a polityków za program działania i jego realizację. Nie za to czy są homo, hetero czy trans. Nikogo nie powinno obchodzić jaką ja mam orientację i mnie nie interesuje jaką orientację mają inni.

pansy2005-09-03 13:55
Gdybysmy byli aktywni politycznie... ale co zrobić, by tak się stało? ja także zgadzam się z Tobą Ewo. Co do kropki ;)

abs_ik2005-09-05 13:57
Co zrobić? Pierwsze to chyba uświadomić sobie, a potem jak największej ilości osób wokół siebie, że to od nas zależy to, jak będą wyglądały nasze prawa i nasze życie. I że to my wybieramy spośród naszych przedstawicieli, więc tak naprawdę to my odpowiadamy za to, czy i spośród kogo wybieramy. Tak czy siak - orka na ugorze, ale przecież warta włożonego w nią wysiłku.

UnderSpell2005-09-07 11:08
Nie ma kandydata, który spełniałby wszystkie moje wymagania i w związku z tym musiałam wybierać. Z przedstawicieli, których miałam do wyboru, wybrałam - i wybiorę w październiku - kogoś, kto jest niestety przeciwko rejestracji związków homoseksualnych, ale za to ma szanse poprawić gospodarkę kraju, bezpieczeństwo i kilka innych "drobiazgów". Opowiadanie się za lub przeciw mniejszości homoseksualnej samo w sobie nie jest dla mnie kryterium decydującym o wyborze kogoś jako prezydenta (choć oczywiście zachowanie Kaczyńskiego skreśliłoby go natychmiast... gdyby już wcześniej nie był skreślony). To nie jest najważniejsza rzecz. I nie powinno to też być najważniejsze osiągnięcie prezydenta podczas jego kadencji, bo łatwo je będzie cofnąć następcy w ramach naprawiania błędów i "błędów".

frezja29  frezja29@o2.pl2005-10-13 23:43
Ech Dziewczeta, moglabym cos napisac, ale doprawdy.... szkoda czasu i powietrza, marny nam teaz nastaje czas. Pamietam ze wspomnien starszych ludzi, kiedys bylo lepiej. Czy my "biedne" cos zmienimy :-(. Pozdrwiam milutko. Frezja.


Dopisywanie opini, tylko dla zarejestrowanych użytkowniczek portalu

Zaloguj się

Witaj, Zaloguj się

NAPISZ DO NAS

Masz uwagi, zauważyłaś błędy na tej stronie?
A może chciałabyś opublikować swój tekst?
- Napisz do nas!

FACEBOOK

Zapraszamy na nasz profil Facebook
© KOBIETY KOBIETOM 2001-2025