Różne
magdazlasu
Pierwszy
Szyja, kark, ramiona.
Rozdrapane w namiętności plecy.
Twoja skóra pod moimi paznokciami.
Czułam jak ją z Ciebie zrywam.
I jak wszystko w Tobie krzyczy.
Dzika Kobieta budzi się do pięknego aktu.
Twoje plecy spływają ranami.
Mówię Ci, że wyglądasz jak ubiczowany Chrystus i że jest Ci z tym do twarzy.
Chcę zrobić zdjęcie Twoich czule zmasakrowanych pleców i wsadzić je w ramkę.
Na zawsze wyryć ten obraz w swojej głowie.
Obraz czerwonych korzeni wijących się od karku aż po pośladki.
Drzewo życia ukoronowane burzą włosów.
Później, kiedy leżysz odwrócona do mnie plecami moje palce śledzą te krwawe ścieżki.
Są piękne.
Wstrzymuję oddech.
Czuję jak pulsują mi pod opuszkami.
Chcę się w nich zgubić i już nigdy nie znaleźć drogi powrotnej.
Drugi
Bilety w jedną stronę.
Pozamykane drzwi i okna wszystkiego co już się wydarzyło.
Ciche pożegnanie.
Czy ktoś w ogóle zauważy, że nas nie ma?
Odwracam się i patrzę wstecz.
Nie jest mi ciężko.
Czuję ulgę.
Jesteś obok.
Milczymy.
Już zabrakło słów, żeby wyrazić to co mamy.
Kiedy jesteśmy na miejscu czuję spokój.
Z wzajemną czułością przygotowujemy ołtarz.
Kwiaty i my.
Nagie.
Ty i ja.
Pięknie umieramy.
Splecione.
Zachód słońca otula nas kojącą czerwienią.
Chciałyśmy obie jeszcze ostatni raz zobaczyć ten obrazek.
Między nami było wszystko.
Chcemy sprawdzić co jest dalej.
Poza ciałem.
Znajdź mnie tam po drugiej stronie i przeżyjmy razem coś więcej.
Poranek.
Obmyte falami ciała to już nie my.
Porzucone na piasku skorupy.
Jesteśmy wolne.
Znowu z niecierpliwością na siebie czekamy.
Trzeci
Kiedy się kochamy otwiera się tunel do innego wymiaru.
Wpadamy w ten kosmiczny światłowód i nie kontroluję prędkości z którą lecimy.
Pomarańczowa energia wystrzeliwuje jak szalona z mojego brzucha.
Przebija Ciebie całą.
Od przedsionka waginy do czubka głowy.
Łapię się jej w momencie kiedy przepływa przez Twoje oczy.
Odlatujemy.
To trwa całe wieki zamknięte w ułamku chwili.
Ciała ciążą i nie pozwalają nam zniknąć do końca.
To nasze jedyne ograniczenie.
Napięcie energii jest coraz większe.
Trzeci
Kiedy się kochamy otwiera się tunel do innego wymiaru.
Wpadamy w ten kosmiczny światłowód i nie kontroluję prędkości z którą lecimy.
Pomarańczowa energia wystrzeliwuje jak szalona z mojego brzucha.
Przebija Ciebie całą.
Od przedsionka waginy do czubka głowy.
Łapię się jej w momencie kiedy przepływa przez Twoje oczy.
Odlatujemy.
To trwa całe wieki zamknięte w ułamku chwili.
Ciała ciążą i nie pozwalają nam zniknąć do końca.
To nasze jedyne ograniczenie.
Napięcie energii jest coraz większe.
Rozsadza nas.
Nie wytrzymujesz.
Zamykasz oczy.
Spadam.
Łóżko, rozrzucona pościel przesycona zapachem naszej bliskości.
Znowu nie udało nam się stąd wydostać.
Nie szkodzi.
Jeszcze spróbujemy.
W końcu musi się udać.
A teraz chodź tutaj i trochę odpocznijmy przed kolejnym lotem.
Czwarty
Na samym początku jest przeszywający strach.
Czuję jak krew chowa się z tych bardziej wystających kawałków mnie i ucieka do środka.
Życie chce się we mnie schować.
Naciskam dzwonek przy drzwiach.
Skrzeczy, brzęczy, zacina się.
Potem cisza.
Jeszcze mogę uciekać.
To ostatni moment na decyzję o zmianie zdania i na racjonalne działanie.
Słyszę kroki.
Klamka zapada.
Przedpokój jest ciemny i obity boazerią.
Stary jamnik nie ma siły szczeknąć.
Patrzy poirytowany spode łba.
Jest taki gruby. Jak to okropnie wygląda.
Pod ścianą ustawione są kapcie.
Całe stado kapci.
Kapci jak dla cholernego wojska.
Myślenie o tych kapciach sprawia, że jeszcze nie oszalałam ze strachu.
Ta kobieta ma może około 60tki.
Pyta czy napiję się herbaty.
Czuję się jak z wizytą u ciotki.
Ciotki obitej boazerią imitującą mahoń.
Jest spięta i drewniana zupełnie.
Co za ulga.
Obie nie wiemy co robimy.
Robi mi się lżej i przejmuję inicjatywę.
Nie chcę herbaty... chcę już stąd wyjść, więc po prostu to zróbmy.
To będzie jej pierwszy raz.
Mój jakby też.
Chyba każdy raz jest pierwszy.
Przebieram się w łazience.
Pończochy, bielizna, lateks, pejcz i maska.
To już nie ja.
To Ona.
Ona się nie boi.
Wychodzi z łazienki.
Nawet nie zauważa jamnika, kapci, boazerii.
Tylko bierze, rozdziera, rozrywa.
Jest już po wszystkim.
Po mnie i po niej.
Coś zniknęło i obie jesteśmy syte.
Potem się przebieram i mówię, że może jednak faktycznie napiję się tej herbaty.
Ona obok kubka kładzie na stole pieniądze.
Kiedy wracam do domu daję te pieniądze bezdomnej kobiecie spotkanej na przystanku.
To nie o to chodziło.
Piąty
Najgorsze jest to, że wiersze często wydostają się ze mnie chmurą dymu z komina gardła.
Dlatego nie mogę przestać palić.
Moje najgłębsze i najbardziej rozebrane myśli mają posmak przerwy na papierosa.
Wtedy na moment przestaję wytwarzać sztuczne ciśnienie codzienności.
Że coś muszę.
Tak naprawdę nie muszę nic.
Cały czas nie mogę w to uwierzyć.
Medytuję z papierosem na balkonie i znam zwyczaje wszystkich gołębi z okolicy.
Mają tutaj taki plac godowy.
Ptasie godowisko.
Trwa tam nieustający podryw służący przedłużeniu gatunku.
O siódmej rano przyjeżdża samochodem pozlepianym na taśmę ich karmiciel.
Wysypuje im wiadro ziarna, a ja stoję wzruszona tym faktem i kopcę.
Wysyłam ciepłe myśli za to, że tak je karmi ten karmiciel z żółtego grata.
I nie chlebem, a ziarnem. Nie umrą pozapychane bułami. Co za szczęście.
Około ósmej sąsiadka macha ścierą z okna. Strzepuje kurz. Skończyła sprzątać.
Ona też jest karmicielką.
Do jej okna zlatują wróble i jeden na wpół oswojony gawron.
Cieszę się, bo ten gawron czasem siada ze mną na balkonie i sobie tak tkwimy razem.
Ja wtedy trochę mu zazdroszczę, że zaraz odleci razem z moimi nigdy nie przelanymi na papier
wierszami-myślami wyrzucanymi z płuc do świata.
Szósty
Wejdę do klatki.
Na moment.
Ale nie zamykaj drzwi.
Muszę widzieć ten prześwit.
Jestem dzika.
Łatwo mnie spłoszyć.
Kiedy wchodzę w Ciebie palcami nic nas nie ogranicza.
Nie ma obietnicy, planu, oczekiwania na to, że sznurki, które latają swobodnie splącze supeł
przyrzeczenia.
Tego nie ma.
Jesteśmy wolne.
Nam obu przez głowę czasami przebiegają schematyczne myśli, że tak mogłybyśmy być już
zawsze.
Że my dwie razem.
Obie wiemy, że to jest wielkie oszustwo tego świata.
Puszczamy te myśli wolno.
Korzystamy z nich jak z węgla.
Wrzucamy do pieca naszych brzuchów rozpalonych i spoconych.
Spalamy te myśli w ogniu naszej bliskości.
Im więcej wolności tym ogień jest większy.
Pręty klatki wyginają się i powoli topią.
Zabiorę Cię z tego więzienia wcale nie Twoich myśli i osądów i tam na zewnątrz pójdziemy
każda w inną stronę.
Pamiętając, że możemy spotkać się tam gdzie zawsze.
Potem, kiedy leżymy gładząc wzajemnie swoje ciała stygnącymi dłońmi.
Patrzymy jak z naszych pępków unoszą się smugi dymu.
Puszczamy wolno każdą myśl oczekującą niewoli tego co na zawsze.
Próbuję złapać tę smugę dymu z Twojego pępka.
Szybko cofam dłoń.
Musisz się tego pozbyć sama.
Nie będę Ci przeszkadzać.
Na koniec mogę tylko pocałować ten uroczy, mały krater. Ślad po matce.
Dziękując za to, że nie zatrzymał w Tobie pragnienia, które mogłoby mnie spłoszyć.
Ty całujesz mój.
To taki nasz mały obrządek.
Celebracja wolności.
Siódmy
Moja Miłość jest alkoholiczką.
Przyznała się przed sobą dzisiaj w nocy.
W końcu.
Tyle razy chciałam ją porzucić.
Właśnie dlatego.
Nie miałam już siły.
Starała się przy mnie nie pić.
Ale są jeszcze inne miejsca niż to obok mnie.
Blady pastelowy korytarz.
Cisza wibrująca od jarzeniówek.
Trzymam ją za rękę.
Czekam przed drzwiami.
Są rzeczy, które musisz zrobić sama.
Ale ja będę zawsze blisko Ciebie.
Mówisz, że się boisz.
Że nie podołasz i mnie stracisz.
Nie bój się.
Możesz czuć się bezpieczna.
Pomogę Ci przewalać ten gruz.
Dokopywać się do fundamentu.
Kiedy już tam dotrzemy położymy się na nagiej glebie.
W jaskini, w dole.
Wsłuchamy się w czyste tętno jądra Ciebie i razem będziemy płakać.
Z ulgi.
Z radości, że udało się znaleźć to ciemne i chłodne dno, które koi.
Tutaj zbudujesz sobie coś zupełnie nowego.
Jeśli mnie zaprosisz – przyjdę.
Zawsze.
Ósmy
Kiedy naprawdę się boję to zaczynam się automatycznie modlić.
Wdrukowane pod twoją obronę uciekamy się święta boża rodzicielko wypełnia mi usta.
Karmi i zapycha.
Czy ja jestem nasycona, czy nafaszerowana?
Modlitwa z białej książeczki koi i gwałci jednocześnie.
To nie moje!
Wypluwam nieprzełknięte resztki.
Skoro już muszę w taki sposób to może inaczej:
Pod Twoją obronę uciekamy się Święta nasza Rodzicielko.
Naszymi prośbami racz nie gardzić w potrzebach naszych,
ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać.
Panno chwalebna i błogosławiona, o Matko nasza, Orędowniczko nasza,
Wielka Bogini – z Sercem swoim nas pojednaj, Sercu swojemu nas polecaj, Sercu swojemu
nas oddawaj. Amen.
Ulga
Skoro już muszę to powalczę z tym wdrukiem mimowolnie szeptanym w obliczu lęku.
Wytatuuję w sercu swoje własne modlitwy.
Odtruję się.
Zrobię detoks.
Nie będę się oddawać czyjemuś synowi.
Synowi, do którego bliżej nieokreślony ktoś każe mi się ustawiać w równym rzędzie.
Uciekam na marginesy.
Zaczynam samodzielnie myśleć.
Tam gdzie jest ciemno i nie ma normy czuję się lepiej niż w wyraźnie oświetlonej przestrzeni
schematów.
Tam po drugiej stronie po ziemi, pomiędzy mchami pełzają węże.
One się Was tak bardzo boją.
Jak ja.
Dziewiąty
Przykryte płachtą Nieba.
Granatowym swetrem przeszytym złotą nitką.
My Trzy.
Splątane myśli, słowa, ciała, płomienie, spojrzenia.
To nie jest ważne co jest czyje.
Na około porozrzucane strzępy złotych biletów.
Biletów do Świata zbudowanego na lęku przed odrzuceniem.
Lęku przebranego za lalę jakiej wszyscy pragną.
Nie uwierzyłyśmy w jej puste oczy i martwe usta pozbawione jakiegokolwiek smaku.
Zerwałyśmy z różowych wstążek swoje dłonie przywiązane chrztami, zasadami i tradycjami.
Wypluwamy na tory słowa wpajanych przysiąg – nie są nasze.
Nie jedziemy pociągiem, do którego wsiedli już wszyscy.
Liczymy ruszające powoli wagony.
Nie machamy.
Zostajemy nocą na peronie.
Stacja Koniecpol.
Koniec Polski.
Koniec tego!
Od teraz będziemy swoimi aniołami odpalającymi papierosy od jednej zapałki.
Dziesiąty
Rozpędziłam się, żeby kilkoma susami przeskoczyć przez rwące potoki moralnych nakazów.
Wszystko w biegu.
Inaczej nie mogę.
Gęsta autostrada.
Brak przejścia dla pieszych.
Wszystko pędzi.
Obwodnica na obrzeżach systemu.
Ostatnia granica.
Strzeżona pilnie wirem tnących z prędkością światła wyrzutów sumienia.
Bezlitosnych i rwących serce uderzeń w największe tajemnice.
I wyraźne znaki drogowe krzyczące: TAM NIC NIE MA!
Nie uwierzę Wam. Muszę to sprawdzić sama.
Wypatrzyłam lukę w tym systemie i wskoczyłam na jezdnię.
Biegnę.
Jestem już prawie po drugiej stronie.
Pod bosą stopą lewej nogi wysuniętej w biegu do przodu czuję mech na kamieniu.
Uderzenie.
To jest trochę tak jak na filmach. Czas przestaje istnieć.
Czuję, że już nic nie muszę.
Na pasie, na który upadłam wstrzymują ruch. Wzywają karetkę.
Na około wszędzie moja krew. Jakie to piękne.
Dotykam jej palcami i biorę do ust. Wzmacnia mnie.
Zaczynam się czołgać do kamieni.
Świadkowie zdarzenia próbują racjonalnie przywołać mnie do porządku.
Do jego środka.
To ostatni moment kiedy mogę stracić siebie.
Bo przecież tak bardzo wszystko mnie teraz boli i oni się mną zajmą.
Uciekam pełzając. Po kamieniach.
Coraz dalej są te krzyki i głosy rozsądku.
Prześlizguję się pod płotem.
Leżę na trawie. Połamana i poobijana.
Boli mnie wszystko. Liżę rany. Zasypiam.
Nocą przychodzą stwory, których boicie się w swoich koszmarach i z uważnością matki
zakładają mi opatrunki. Najgorszy i najbardziej odpychający z nich bierze mnie na grzbiet i
zabiera w bezpieczne miejsce.
Dochodzę do siebie.
Jedenasty
Krople dotykają moich palców, włosów i lecą w dół.
Stoję nad kałużą w letni, zaryczany dzień.
Tam w dole odbija się moja zdziwiona twarz.
Przecież to takie oczywiste.
Jak mogłam się nie zorientować wcześniej czemu Miłość tak brutalnie przetacza się przez moje
życie czołgami.
Czołgami doznań, doświadczeń, emocji, stanów, sytuacji, mgnień.
Obezwładniającymi armiami słów, myśl, ciepłego ognia oczu, sztyletów, drwin i laurek.
Wszystko na zmianę.
Zwariować można.
I kilka razy byłam blisko.
Dotykałam tego stanu obłędem oczu.
To wszystko było ważne. Niczego bym nie oddała.
Każdy fragment mojego życia spada kroplą w kałużę.
Są razem.
Ja po prostu te wszystkie krople znam i wiem.
Wiem co to zakochanie, ekstaza i dno.
Dno, na którym w bezsilnej rozpaczy błaga się o śmierć.
Próbujesz się dobić sama tym co pod ręką, ale to uparte Coś wciąż oddycha i pozostaje tylko
błagalny szloch, że może jakiś samochód potrąci albo jakiś rak wyznaczy krótki termin.
Wiem jak to jest być zdradzoną i wiem jak się zdradza.
Wiem jak się wybacza i jak to jest kiedy ma się zupełnie dość.
Tak dość, że mimo ogromu uczuć odcina się wszystko w minutę.
Żeby przeżyć albo, żeby w spokoju umrzeć po raz kolejny. Do końca nie wiem.
Wiem co to namiętny seks, zwierzęcy sek i taki pełen miłości i szacunku.
I taki na pograniczu gwałtu, kiedy czujesz się jak rzecz.
Rzecz do ruchania.
I za to wszystko jestem wdzięczna.
To wszystko było potrzebne.
To moje wnętrzności.
Moja wewnętrzna biblioteka.
I teraz mogę sięgać do jej zasobów, kiedy tylko tego potrzebuję.
To piękne.
Cisza i spokój.
Przestało padać.
Ziemia chłonie krople.
Jedna po drugiej wchodzą w nią głęboko.
Ta moja twarda skorupa napiła się i urodzi zieleń.
Dwunasty
Nieprzystosowana.
Zawsze w opozycji.
Czasami do samej siebie.
Popadam w skrajności.
Ja tutaj nie pasuję.
Jakiekolwiek tutaj.
O co chodzi?
Inna.
Wariatka ze strychu.
Nie wyrabiam normy.
Trzynasty
Łatwo się we mnie zakochać,
Bo jestem Miłością.
Przesiąknięta.
Dotykam oczami zardzewiałych klamek duszy.
Rdza opada.
Delikatnie naciskam i popycham drzwi.
Jesteś tam.
Wchodzę.
Dzieje się niewypowiedziane.
Masz orgazm.
Tylko, że...
Ja nie mogę u Ciebie i w Tobie zostać.
Muszę iść dalej.
Otwierać inne drzwi.
Wietrzyć zatęchłe pokoje.
Robić przeciąg.
Inaczej sama się uduszę.
Czternasty
Okiełznana Wyniosłość, której na drugie Rebelia.
Tak kiedyś nazwała mnie zakochana we mnie Kobieta Demon.
Poczułam, że woła mnie po imieniu, które jest bardziej moje niż to ze chrztu świętego.
Usiadłam na brzegu klatki, w której siedziała,
W której zamknęły ją przekleństwa i egzorcyzmy połamanych serc.
Taki mała, biedna i skulona w sobie.
Przyciągnęło mnie coś pozazmysłowego.
Zsunęłam się do wnętrza opierając stopy na ostrych prętach.
Pomyślałam, że ją stamtąd wyciągnę.
Kiedy już byłam w środku zjadła mnie i wypluła.
Piętnasty
Błogosławieni ludzie potwory, ludzie pchły-wysysałki.
To dzięki Wam wiem czego nie chcę, czym jestem, z czego się składam i w jakiej te części
mojej powłoki otulającej duszę są kondycji.
Trzymajcie się ode mnie z daleka.
Nie przysiadajcie się do stolika w kawiarni.
Nie pytajcie na przystanku czy autobus już odjechał.
Nie dzwońcie, że brakuje Wam w ustach smaku iluzji z przeszłości, bo nas coś tam nią
związało.
Ławka w szkole, znajomi znajomych, pożyczki, imprezy, seks, złudzenie miłości czy co tam
jeszcze.
Ale jeśli się zdarzycie to zrobię Wam przestrzeń w sobie, żeby dokładniej poczuć swój kształt i
fakturę.
Jeszcze raz przyjmę lekcję o sobie i sprawdzę czy umiem powiedzieć NIE.
Tylko bardzo bym chciała, żebyście wiedzieli, że ja za Wami nie tęsknie.
Rozsadza nas.
Nie wytrzymujesz.
Zamykasz oczy.
Spadam.
Łóżko, rozrzucona pościel przesycona zapachem naszej bliskości.
Znowu nie udało nam się stąd wydostać.
Nie szkodzi.
Jeszcze spróbujemy.
W końcu musi się udać.
A teraz chodź tutaj i trochę odpocznijmy przed kolejnym lotem.
Data publikacji w portalu: 2017-08-02
« poprzedni wiersz
następny wiersz »